Są wody na Podkarpaciu, które chętnie odwiedzam dwanaście miesięcy w roku. No, może poza okresem zimowym, kiedy to łowiska przykryte są grubą taflą lodu i prędzej można pograć w hokeja niż aktywnie uprawiać spinningowanie.
Pisząc o „wodach” mam na uwadze małe i wąskie rzeczki, które skrywają różne gatunki ryb, w tym moje ulubione klenie. Ktoś z Czytelników z pewnością zada pytanie, dlaczego akurat rzeczki? Przecież dookoła tyle urodziwych i rybnych, o wiele większych obszarowo wód, jak choćby średnie i duże rzeki nizinne, akweny (zalewy, wyrobiska pożwirowe, zbiorniki zaporowe, starorzecza czy stawy). Owszem, „duże wody” mają swój niepowtarzalny klimat i nierzadko oferują równie niemały potencjał, ale… No, właśnie, „małe wody” mają swój specyficzny, unikatowy klimat, który w sposób szczególny przyciąga moją uwagę. Obecny sezon wędkarski nie należy do łatwych. W podkarpackich rzekach poziom wody i jej przejrzystość zmienia się jak w kalejdoskopie. Wiele zaplanowanych wypraw nad rzeki (Wisłok, Wisłoka, Ropa) nie wypaliło, dlatego ratowałem się planem B, czyli obławianiem okolicznych dopływów, w których woda z reguły była niższa i czystsza; takie warunki wbrew pozorom umożliwiły mi nawiązanie kontaktu z rybami.
Sportowe rzeczki
Mój sentyment do rzeczek jest tym większy, że jako zawodnik to na nich wielokrotnie święciłem sportowe sukcesy. Tak też było w bieżącym sezonie, wiosną, podczas rozgrywania „Pstrąga Trzebośnicy”. Tego dnia, warunki pogodowe były godne przysłowia „Kwiecień plecień…”. Był deszcz, wiatr, świeciło słońce i padał śnieg. Podczas takiej mieszanki pogodowej o dobrych braniach nie mogło być mowy. W ciągu sześciogodzinnej tury, tury pełnej walki z aurą i próbą przechytrzenia ospałych ryb, udało się skusić dwa klenie trzydziestaki, które ostatecznie zapewniły mi pierwszą, historyczną wygraną w tym cyklu imprez (wcześniej zajmowałem miejsca 8., 4., 3. i 2.). Początek tury nie napawał optymizmem. Szybko doszedłem do wniosku, że pudełko wypełnione mocno pracującymi przynętami (głównie obrotówkami i woblerami – wśród nich moi faworyci w postaci Salmo: Hornet i Tiny), dzisiaj odpoczną w kieszeni kamizelki. Na pierwszy ogień, jak to zwykle wiosną, poszły w ruch paproszki, tym razem 2,5-centymetrowy Jumper V–Lures, które podawałem w łowisko na lekkich główkach Mustad Micro, o masie maksymalnie do 2 g. Do sprowokowania wspomnianych kleni wystarczył spowolniony opad gumeczki oraz równie leniwe wleczenie jej po dnie. Wszystkich zainteresowanych tą techniką prezentacji uprzedzam – to równie skuteczne, co kosztowne spinningowanie.
Sytuacja odwrotna
Nad Trzebośnicą pojawiam się (razem z moim tatą, nieodłącznym towarzyszem spinningowych przygód) także latem oraz wczesną jesienią. Ta sama woda, te same miejscówki, tylko zupełnie inna pora i całkiem kontrastowa (do tej z wiosny) aktywność ryb. I w sposób, jak w chłodniejszych miesiącach próbuję pobudzić klenie do ataku małymi, gumowymi „robaczkami”, tak teraz – w środku lata, przynętami rybodajnymi są woblery i obrotówki, na czele z przywołanymi wcześniej Salmiakami. Różnica w efektach jest znaczna, sześć godzin intensywnego łowienia wiosną daje z wypracowane z wielkim trudem dwa klenie, latem identyczny czas finezyjnego spinningowania „na luzie” – ponad dwadzieścia ryb. I pomimo, że wielkości kleni nie zaskakują (większość ryb występuje w przedziale 30-35 cm), to zdarzają się miłe niespodzianki w postaci 40+, a takie bonusy z małej rzeczki cieszą podwójnie.
Szkopuł wakacyjnych wypraw nad rzeczki polega na tym, że latem dostępu do rzeczek broni bogata, wybujała roślinność, a samo przeciskanie się przez gąszcz często bywa bezproduktywne, ponieważ hałasując płoszymy ryby zazwyczaj z czystej i płytkiej wody. O tym, jak sobie z tym fantem radzić opowiem następnym razem.
Mateusz Porada