Anglicy powiadają: "Everything will be OK' ... at the end. If it's not OK', it's not the end." Myślę, że moja krótka historia jest dobrą ilustracją tego ulubionego przeze mnie powiedzenia, choć w mniej bosko-egzystencjalnym wymiarze, niż ten jaki zapewne mieli na myśli Anglicy :)
Szwecja, jesień 2009r.
Jeżeli mogę powiedzieć, że kiedykolwiek coś mi się nie układało z wyprawą na ryby i wszystko wskazywało, że lepiej byłoby nie jechać, to z pewnością dotyczy to tej właśnie wyprawy.
Od miesiąca zmagam się z bólem kręgosłupa. Na tydzień przed planowanym wyjazdem w pracy "wielka kumulacja" jak to nazywam, czyli obłęd i ilość obowiązków przekraczająca jakąkolwiek średnią statystyczną. Na trzy dni przed wyjazdem wypadek na rowerze. W efekcie boleśnie stłuczone żebra i krwiak na dłoni ( tej od podbierania zaplanowanych ryb). W związku z tymi przygodami pakowanie samochodu w dniu wyjazdu jest nieco zbyt nerwowe.
Spocony (to praprzyczyna tego co nastąpi) wsiadam do samochodu i jedziemy. Na promie dwa drinki dla rozluźnienia i zmęczeni idziemy spać. O czwartej rano budzi mnie piekący ból pęcherza i nagła potrzeba zawiśnięcia na dłużej nad pisuarem. Nie miałem pojęcia co mnie jeszcze czeka, a to był dopiero niewinny początek. Po zjechaniu z promu doszła wysoka temperatura. W zasadzie nie bardzo pamiętam jak przejechaliśmy ponad 300 km do punktu docelowego. Po drodze, w jakiejś małej miejscowości, "na ostatnich nogach" dotarłem do apteki, gdzie dowiedziałem się, że w Szwecji bez recepty można się co najwyżej tylko porozglądać. "Strong rules" jak powiedziała mi pani aptekarka bezradnie rozkładając ręce. Na miejscu jedyna rzecz o jakiej marzyłem to położyć się do łóżka. Na drugi dzień było znacznie gorzej. Temperatura i osłabienie pozbawiły mnie nadziei, że mogę wsiąść na łódkę. Postanowiłem szukać pomocy medycznej. Poprzez firmę ubezpieczającą nasz wyjazd zostałem umówiony z lekarzem.
Do szpitala było zaledwie 80 km. Moi kumple, co do których miałem pewność, że mogę na nich liczyć, wybierają kilka godzin łowienia więcej pozwalając mi samemu jechać samochodem z bardzo wysoką gorączką i narastającym osłabieniem. Nie ukrywam, że nie pamiętam większego wysiłku i stresu niż ten jaki mi towarzyszył w próbie dotarcia do lekarza w nieznanym mieście z temperaturą powyżej 39 stopni. Po nieudanej próbie zamknięcia mnie w szpitalu, zaopatrzony w antybiotyk wróciłem do domku. Ciarki mam na plecach jak pomyślę, że gdyby to była np. sepsa, to mógłbym już spinningować w krainie wiecznych łowów. Wybaczcie mi ten przydługi wstęp ale musiałem się komuś wygadać i podkreślić jak ważne jest to z kim postanawiamy przeżyć taką wyprawę. Powinienem chyba jednoznacznie zweryfikować skład osobowy ludzi, z którymi jeżdżę na ryby.
Przez kolejne dni leżąc w łóżku dzielnie wysłuchiwałem co moi dzielni kumple przeżyli na łowisku. Ileż to przy stole powstaje fantastycznych teorii i metod połowowych. Ranking czynników sukcesu jest niezwykle dynamiczny. Raz pierwsze miejsce zajmuje kolor przynęty, innym razem jej rozmiar. Ktoś preferuje gumy, ktoś inny woblery. Czasami na pudło wskakuje sposób prowadzenia, pora dnia czy roku, czasami ktoś coś powie o biologii gatunku, a czasami swój czas antenowy ma zwyczajne, człowiecze szczęście. Oczywiście znalazł się również czas na radosne drwiny z tego ileż to ja nałowię leząc w łóżku - wiadomo, męska rzecz "pojechać do końca z chorego", przecież to takie zabawne.
Odgrażałem się, że wystarczy mi jeden dzień, by pozamiatać i radziłem kolegom nie budzić demonów, choć oczywiście zdawałem sobie sprawę, że statystyka jest na tym wyjeździe przeciwko mnie. Pod koniec pobytu ktoś u góry chyba ulitował się nade mną i na dwa dni przed końcem wyjazdu poczułem się na tyle dobrze , że byłem w stanie pomyśleć o wypłynięciu na wodę. Na wyprawę przyjechałem wyposażony w nowy kij Dragona, z serii Guide Select o” wdzięcznej” nazwie „Reno Killer” i najnowsze, jeszcze ciepłe gumy Dragona z serii V-Lures. Miałem duże oczekiwania i ze względu na nieubłagany upływ czasu niewielkie możliwości. Ostatecznie i tak byłem szczęśliwy, samopoczucie pozwoliło mi łowić dwa pełne dni.
czwartek 01.10.2009r.
Wieje silny wiatr, niebo pokryte nielicznymi chmurami spomiędzy których co jakiś czas wygląda słońce. Dzień jest jasny, raczej pogodny choć w podmuchach wiatru czuć chłodne jesienne powietrze. Z komentarzy moich kumpli wnioskowałem, że ryba jest schowana w tzw. zielsku. Od rana zatem obrzucam trzcinowe zatoczki i okolice wysp. Łowię na Lunatica. nowy model gumy wprowadzony niedawno przez Dragona. Ta 15-to centymetrowa przynęta jest stosunkowo zwarta i sztywna, więc doskonale spisuje się przy rzutach nawet przy silnym wietrze. Ogonek nie zakłada się za dozbrojkę, a ponieważ przynęta jest dość ciężka i ma wyraźnie skupioną masę, rzuty mimo zastosowania lekkiej główki pozwalającej na wolne prowadzenie przynęty, są precyzyjne. Duża łopatka ogonka świetnie pracuje nawet przy wolnym prowadzeniu, wywołując jednocześnie fascynujące ryby, tzw. „lusterkowanie” korpusu.
Przynętę można uznać za bardzo agresywną, idealną na dni, kiedy intensywność żerowania jest słabsza. W pierwszej części dnia pada kilka mniejszych szczupaków, ale ja, wyposzczony przez chorobę mam oczywiście ambicję na coś znacznie większego. Konsekwentnie rzucam daleko z wiatrem w stronę trzcin i grążeli. Postanawiam poprowadzić przynętę szybciej niż zwykle i niemal natychmiast obserwuję fascynujące zjawisko. Szczupak startuje do Lunatica spod samej powierzchni wody. Potężne dwa uderzenia ogonem, połączenie efektu dźwiękowego i gejzerów wody w miejscu gdzie się odbił oraz tempo w jakim pokonał kolejne metry dzielące go od przynęty całkowicie mnie zamurowały. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Szczupak w czasie tego „furia tycznego” ataku odcinek 8-9 metrów pokonał w ciągu maksymalnie 1,5 sekundy. Uderzenie było równie gwałtowne. Po chwili miałem go w łódce. Po kilku fotkach, piękna, silna 90-ka, cała i zdrowa wróciła na łowisko. Była ładna, ale to nie na nią czekałem.
Przemieszczam się o kilkaset metrów na kolejną miejscówkę. To miejsce, w którym zwykle łowimy ładne rybki. Spora zatoka z której są dwa wyjścia na otwartą wodę przedzielone okazałą skałką. W głębi grążele i trzcina. Wiosną tego roku złowiłem tu ładną 109-kę. Podpływamy na odległość długiego rzutu do wychodzących w wodę trzcin. Po kolejnym bezowocnym rzucie przypominam sobie, że w odległości 40 metrów od trzcin blisko miejsca gdzie dryfujemy jest ogromne, podwodne głazowisko. Pomyślałem sobie, rzucę na otwarta wodę w stronę tych kamieni, może tam się coś przypałętało. Zamykam kabłąk i wyraźnie czuję jak Lunatic szoruje po skale. Muszę przyznać, że kijek „Reno Killer” pozwala nienagannie kontrolować i wyczuwać sygnały wysyłane przez przynętę. Ledwo guma ześliznęła się z kamienia, czuję tępy, ciężki i niespieszny atak. Polegało to raczej na zatrzymaniu przynęty w sposób nietolerujący sprzeciwu. Moje osłabione chorobą mięśnie zadziałały jak trzeba. Błyskawiczne zacięcie i ... wielka niewiadoma, ale wiadomo, że wielka!
W pierwszym momencie miałem wrażenie, że to sama Matka Ziemia zaatakowała moją przynętę i obraca się swoim powolnym tempem pod wodą na której łowię. Nie wiedziałem jak duża może to być ryba, ale złowiłem kilkadziesiąt ryb powyżej metra, dziewięć powyżej 110 cm i wyraźnie poczułem, że to może być jedna z największych jakie do tej pory miałem na kiju. Po kilkunastu sekundach potężny wir wygładził na dłużej spore fale w miejscu gdzie ryba zrobiła młyn. Spojrzałem błagalnie w górę i wymamrotałem - proszę pozwól mi to wyjąć, niczego już więcej nie oczekuję. Przez sekundę zobaczyłem jak ogromna szara "kłoda" sunie nieubłaganie w wybranym przez siebie kierunku, niestety w kierunku trzcin. W międzyczasie wiatr zepchnął nas znacznie bliżej pasa trzcinowisk, które niezaprzeczalnie były dla ryby metodą i szansą na zwycięstwo. Oczywiście przez myśl przelatywały mi nerwowe pytania bez odpowiedzi dotyczące poprawności wiązania przyponów, samych przyponów, krętlików i agrafek. Ostatecznie udało mi się zmienić zamiar ryby i po kilku minutach twardej walki udało mi się podebrać ją do łodzi.
Nie było przesady w moich szacowaniach, piękna samica szczupaka miała dokładnie 120 cm długości. Ponieważ zasłużyła na mój największy szacunek zrobiliśmy w pospiechu tylko 3 niezbyt przemyślane (czego teraz żałuję) zdjęcia. Po krótkiej chwili delikatnie włożyłem ją do wody i na wszelki wypadek natleniłem mimo tego, ze była w doskonałej formie. Silne odepchnięcie ogonem i dziarski nur w toń przekonał mnie ostatecznie, że w 100% da sobie radę. Powiem szczerze, że byłem tak napełniony radością i satysfakcją, że równie dobrze mógłbym już nie łowić do końca dnia, ale przez niefortunny początek wyprawy miałem straszny głód łowienia. Kołysząc się na fali i kontemplując przeżytą przygodę oddałem się mimowolnym przemyśleniom. Po wielu wyprawach zrozumiałem, że jednak chodzi o gonienie króliczka, a nie o króliczka. Uwierzcie mi, że po latach poławiania dużych szczupaków i w chwilę po ich wypuszczeniu uznałem, że najpiękniejszą sprawą jest sama możność bycia na rybach. Konsumowanie oczami i duszą okolicy, beztroskie kołysanie się na fali, herbata pita z termosu, marna puszka byle jakiego pasztetu zjedzona na łódce, rozmowy z kumplem i to oczekiwanie. Oczekiwanie i wiara w szansę złowienia dużej ryby. Sama ryba jest piękną nagrodą, zwieńczeniem dzieła, ale nie dziełem samym w sobie. Choć kiedyś nie wyobrażałem sobie powrotu z wyprawy bez tzw. "metrówki", teraz postrzegam to właśnie tak.
Rozmyślając o tym i o tamtym, przepłynęliśmy na inne łowisko. To może dziwne, bo łowimy na tym akwenie już od 10 lat ale zawitaliśmy w zatoczce w której jeszcze nigdy nie byliśmy. Niewinna, niewielka, skromna, porośnięta kruchym jesiennym, pięknie wybarwionym grążelem, ale obdarzona ogromnym potencjałem. Potencjał wynikał z lokalizacji zatoczki, ponieważ była na zakręcie przed wyjściem na otwartą dużą zatokę (rok temu złowiłem na niej 102-kę, 106-kę i 114-kę) a zakończeniem tej zatoki z gardzielą porośniętą grążelami była rozległa płycizna o głębokości maksymalnie 2 metrów. Ot taka oaza, schowek, można powiedzieć azyl. Ponieważ grążele były tak kruche, że lekkie podcięcie uwalniało przynętę, rzuciłem dosłownie w sam środek gęstwiny. Oczywiście nie muszę tłumaczyć, że nie zmieniam przynęty, która pół godziny wcześniej przyniosła mi sukces i w dalszym ciągu łowię na białawo-kremowego Lunatica. Po pierwszym szarpnięciu ... wiadomo co ... jest ten piękny żywy opór! Jakby wszystkie grążele świata splotły się w tym jednym miejscu, uwiesiły na mojej przynęcie i postanowiły wyciągnąć mnie z łódki. Walka dla postronnego obserwatora musiała być bardzo widowiskowa. Ryba, zupełnie zaskoczona na takim bezludziu, przyzwyczajona, że rządzi i dzieli, dostaje nagłego ataku szału, takie szczupacze ADHD. Właśnie zdałem sobie sprawę, że pogrążony w radosnych przemyśleniach po złowieniu poprzedniego szczupaka, odstąpiłem od własnych zasad i nie odciąłem ostatnich metrów wymęczonej plecionki, ani nie zmieniłem przyponu.
Tymczasem „mój przeciwnik” wykonał gwałtowny szus pod łódkę, za sekundę dynamiczny odjazd w głąb grążeli, po czym długim łukiem dokonał wypadu na skraj zatoczki. Na trasie ucieczek szczupaka pozostawały ścięte plecionką liście. Prawa ręka, nie mniej potłuczona na rowerze niż lewa ,dawała niepokojące sygnały, w zasadzie błagała o litość. Konkretnie to mówiła do mnie coś takiego, że jak za chwilę nie wyjmę tej ryby, to ona (ta autonomiczna ręka) wypuści kij i już. Zebrałem sie do konstruktywnej walki i po kilku minutach wyjąłem pięknie wybarwioną grubaskę o długości 112 cm . Uznałem, że łaskawość bogów obdarzyła mnie dziś ponad miarę. Zrobiliśmy szybkie 2-ie fotki i z najwyższymi honorami pożegnałem piękną, waleczną sztukę życząc jej spokoju do następnego mojego pobytu na tych uroczych łowiskach. Zawsze, za każdym razem gdy łowię dużą rybę pozwalam sobie wierzyć, że to jest jedna z tych, które rok, dwa, kilka lat wcześniej wypuściłem. Wierzę, że człowiek całe życie zbiera to co sieje i dotyczy to oczywiście nie tylko ryb i ich łowienia :)