Omotałem słodkim słówkiem żonę, cisnąłem w bagażnik wędki i wbity w skórzany fotel Volvo sunąłem szosą w amerykańskim stylu. Z głośników sypało “Słit hooołm Aaalabaaama” [Sweet Home Alabama], a łokieć był zimny. Grała gitara melodię przeboju Lynyrd Skynyrd i ogólnie wszystko grało.
Poznajcie pewną historię. Przygodę w amerykańskim stylu, w której najbardziej polskie są drogi. Pokrętło na full i lecimy po klenie! Kogo w takich chwilach obchodzą amortyzatory?
Mój Dziki Zachód
Moje 125 siwych koni (bez turbiny) zatrzymało się przy rzece. Przyjechałem zrobić tu porządki - mógłbym rzucić tekstem szeryfa, jak z jakiegoś kiepskiego westernu. Tylko do kogo? I po co? Od zachodu powiało świeżością. Spojrzałem na równinę pociętą meandrami rzeki i na klenie pędzące w wodzie niczym stada dzikich mustangów po prerii. Taak - potrząsnąłem głową. Widziałem je oczyma wyobraźni.
Dłonie wyskoczyły z kieszeni, żyłka wślizgnęła się w przelotki, a wyjęty ze stacyjki kluczyk przerwał Armstrongowi. Bagażnik trzasnął. Nogi poniosły przed siebie.
What a Wonderful Wooorld - stąpałem po trawie, niczym szeryf wkraczający do miasteczka pełnego bandziorów - And i think to myself what a wonderful wooorld - słowa przeboju ucichły w mojej głowie dopiero, gdy dotarłem do brzegów rzeki. [What a Wonderful World (Cóż za wspaniały świat) – piosenka w wykonaniu Louisa Armstronga, z 1967 r.]
Atak na mój kleniowy Pearl Harbor
Tora! Tora! Tora!
Przypuściłem atak z zaskoczenia. Podchodziłem ryby od ogona, czyli pod prąd.
Wędka, niczym działko japońskiego myśliwca, miotała długie i celne serie. Pierwszy rzut, zawsze wykonywany w poprzek nurtu, spadał blisko. Linia rażenia rozciągała się po skosie i coraz bardziej w górę rzeki.
Plusk! Plusk! Plusk!
Kołowrotek lekko oddawał kolejne metry bezbarwnej żyłki MOMOI Kuromasu Lure Soul, cięła wodę niczym katana [katana to japońska broń biała, o długości głowni powyżej 60 cm] - w końcu płynie w niej japońska krew. Grad woblerów siekał wodę niczym pociski - Plusk! Plusk!
Gdyby wędka mogła dymić jak lufa, z jej czubka unosiłby się siwy dym. Przeładowałem na pociski większego kalibru. Odbezpieczyłem (kabłąk) i leciałem dalej…
Rzucałem, rzucałem i rzucałem...
Plusk! - nagle tafla wody rozbryzguje się jakby rozerwana granatem. Pocisk trafił celu!
Daję rybie się wyszumieć, a następnie podciągam ją do brzegu, chwytając w międzyczasie podbierak. Mam klenia! - raduję się w myślach i uśmiecha się buźka, po czym rzednie mi mina i porzucam podbierak, wędkę, a wraz z nimi optymizm - nie ma co, wysoka ta skarpa. I ciągnę rękoma za żyłkę.
I tak podciągnąłem ją na wyciągnięcie ręki... Marcina Gortata. Kleń miał ze 45 cm. To znaczy chyba tyle miał – z pyska miotającej się ryby wypadł wobler.
Usiadłem. Chciałem na pniu, ale zadowoliłem się mokrą glebą. Gdybym palił tytoń, zapaliłbym Marlboro i to nawet bez filtra. No, ale nie palę. Dżizas… Dałem sobie chwilę do namysłu.
Po głowie zaczęła mi krążyć myśl o wędkarskim harakiri. Mój błąd, moja strata. Nawet nie otrzepałem się z błota. Pofrunąłem dalej.
Amerykański farmer
I od nowa zacząłem ciężką orkę.
Rzut w poprzek nurtu, a potem coraz dalej w górę rzeki. Kilka kroków do przodu i znów leci...
Jak farmer w dżinsowych ogrodniczkach jedzie kombajnem po akrach swojej ziemi, tak ja w woderach szedłem zebrać plony mojej rzeki.
Kosiłem ją długimi rzutami. Woda bryzgała. Tak minuta po minucie minęły mi ze dwa kwadranse.
Kombajn nie na wodę, ja nie na paliwo chodzę. Zatrzymałem się w końcu na łyk czegoś zimnego. I wtedy - dobry omen. Coś zebrało z powierzchni. Jak piesek preriowy wychyliłem głowę zza butelki i zerknąłem w tamtą stronę. Butelka pospiesznie wróciła do plecaka, ręce do swojej roboty.
Zakradłem się pod brzeg. Padłem na kolana, ale nie żebym się modlił o rybę. Łowiąc klenie nieraz trzeba się zwyczajnie przeczołgać choćby po błocie.
Raz! - rzuciłem w punkt. Cisza.
Dwa! - poprawiłem równie dokładnie. Pusto.
Otarłem pot z czoła. Trzeba to zrobić inaczej. Myślę, a może założę coś innego na agrafkę…? Jednak nie. Wierzę w moją przynętę.
Trzy! - wiara czyni cuda. Siedzi!
Glenn Miller Band
Wędka, kołowrotek, żyłka, ryba - idealnie zgrany Band zaczyna grać koncert. Ryba czmycha w zarośla, gnie się w jej stronę szczytówka, a dokręcony kołowrotek nie oddaje ani centymetra żyłki, która wytrzymuje próbę siły.
Kleń wylądował w moich rękach - niestety był o wiele mniejszy od tego, który mi umknął.
Uwieczniam na fotografii nasze uśmiechnięte buzie i rozchodzimy się, każdy w swoją stronę. Ja - Glenn Miller wędkarskiego Bandu - idę dalej w górę rzeki. Kleń - mój maestro - ginie gdzieś w odmętach Łyny. Mały, ale wariat - przypominam sobie jak wtarabanił się w zaczep - i cieszę się jakby to był zdrowy pięćdziesiątak.
I tak, do końca dnia, maszeruję, rzucam i łowię, a coraz więcej muzyków zasila szeregi mojej orkiestry. Było ich tylu, że mógłbym stworzyć prawdziwy Big Band. Szkoda tylko, że gwiazda wieczoru postanowiła nie pojawić się na koncercie…
No, w sumie pokazała się, ale tylko po to, aby zerwać kontrakt...
Jak amerykański prezydent
Plecak wylądował obok wędek, woderów i innych gratów. Zaskrzypiał siłownik klapy od bagażnika, trzasnęły drzwi od strony kierowcy. Usiadłem w fotelu i przekręciłem kluczyk.
Brum, bruum! - zaryczała moja „bestia” na czterech kółkach. W cudzysłowie, bo od Bestii - tej Donalda Trumpa - różni się tak, jak USA od Ameryki (wsi leżącej koło Olsztynka). O ironio, w radiu mówili o spotkaniu pewnego prezydenta z innym prezydentem.
Wrzuciłem bieg R, zrobiłem nawrotkę i spojrzałem w lusterko. Z rury wydechowej ulatywał dymek widoczny tylko dzięki czerwonej poświacie żarówek.
Pchnąłem dźwignię na jedynkę, po czym - God bless, God bless - przedrzeźniłem powtarzający kolejny raz tę samą sentencję radiowy głos. Kątem oka widziałem jeszcze rzekę, a w wyobraźni pływające w niej klenie.
Hej, Mr. Trump, God bless twoją Amerykę… - wspomniałem kilkanaście złowionych dziś ryb i morderczy spacer - ale i God bless fishing! Zmieniłem stację, a koła potoczyły się po piaszczystej drodze. Jechałem wolno, bo przecież w tej historii najbardziej polskie były drogi, a uwierzcie mi - warto jednak dbać o amortyzatory.
Taki był początek mojej przygody z wrześniowymi kleniami i żyłkami MOMOI. Przede mną długa jesień i jeszcze dłuższe metry żyłek do zdarcia. No właśnie, czy sprostają wymaganiom i na stałe zagoszczą na szpuli mojego kołowrotka?
Póki co, jestem na tak!
Dawid Sokołowski