Gdy masz za sobą trzy godziny bezefektywnego chodzenia brzegiem pstrągowej rzeki, to nogi zaczynają włazić w najbardziej wysuniętą ku jądru Ziemi część pleców… i żal nad własną dolą poczyna ci te twoje cztery litery ściskać.
Toteż najbardziej właściwy czas żeby zadać sobie jedno ważne, ale to bardzo ważne pytanie (lepszego terminu na to mieć nie będziesz, bo pozostawiony gdzieś tam, hen daleko, samochód z każdym krokiem jest coraz bardziej... Hen!). Wtedy wypowiadasz pięć słów: Co ja tu jeszcze robię?
Zakasujesz rękawy. Ocierasz pot z czoła tudzież łzy bezradności z policzków. I idziesz dalej (a jednak!), bo jesteś pstrągarz-traper, pstrągarz-wytrwały podróżnik.
Lecz im dalej w górę rzeki, tym nogi coraz bardziej włażą „tam”, a żal nad twoim własnym położeniem zaczyna przeradzać się w bezsilność, od której opadają ręce. Pot leci już ciurkiem. W takich chwilach człowiek żałuje, że zamiast słuchać miłej pani w Pogodynce, patrzył na jej zgrabne nóżki. A mówiła dziewuszka, że ciśnienie poszybuje w górę.
Z tym, że jesteś pstrągarzem nie od dziś. I wiesz, że wędkarski koszmar od wielkiej niczym piękny sen przygody dzieli czasem naprawdę niewiele. Musisz tylko odgadnąć, gdzie na dziś ustanowiona została między nimi granica? Bo wędkarski sukces możesz osiągnąć zawsze, niezależnie od pogody. I wszędzie. Świadomy tego już od pierwszych, postawionych tego dnia nad rzeką kroków, maglujesz pudełko z przynętami. Było ich tyle, że gdybyś wrzucił je do rzeki wszystkie naraz, woda poddana prawu Archimedesa dotyczącego wyporności, bez wątpienia wystąpiłaby z jej brzegów. Zmieniałeś techniki prowadzenia. Skradałeś się jak Indianin. Robiłeś dosłownie wszystko. I wszystko jak dotąd na próżno. Lecz (w końcu!) gdy nadzieję porzuciłeś niemal równocześnie z powzięciem myśli o „złożeniu broni” zaczynasz śnić sen: taki w stylu Martina Luthera Kinga - piękny sen!
Czy raczej rzec mi wypada: po czterech godzinach znojnego marszu zacząłem Lunatic(ować)!
Sam już nie wiedziałem, czy to rzeka zlitowała się nade mną, trafiłem na okres dobrego żerowania ryb, odgadłem właściwą technikę prowadzenia przynęty, a może założyłem tę jedną, jedyną skuteczną akurat w tym: dniu, miejscu, momencie?
A może wszystko to na raz?
Pamiętam to. Drobny, gumowy korpusik Lunatica zamajaczył na tle ciemniejszego dołka, z którego - a jak! - wystrzelił pstrąg niczym nocna mara: pojawił się, ukąsił i zniknął. Sytuacja nad rzeką zaczęła wywoływać po troszku podskoków serca pod samo gardło i zdenerwowania. Długo oczekiwane wyjście ryby; nadzieja, że przerodzi się w pierwsze branie, obawa że w ostatnie, aż w końcu wychodzi na to, że w żadne: tylko ogonek skubnięty! U mnie widoczne pierwsze objawy desperacji: naiwne powtarzanie rzutów w to samo dokładnie miejsce. Już przy drugiej próbie słyszę śmiech pstrąga: skubany rechocze wprost z dołka! I chyba wezwał do współpracy kumpla: ten pokłada się ze śmiechu w kolejnym.
Nie kompromituję się i nie wystawiam już dłużej na drwiny tych, tych… zmiennocieplnych Salmo trutta fario!
I kroczę dalej: zlany potem, ale i z wiarą, bo coś się ruszyło. Nabieram ufności w przynętę. Idę z gotowym wybuchnąć w każdej chwili mega wkurzeniem, bo jeżeli już nic dziś nie weźmie… Boże, daj mi jeszcze szansę, bo - jakem wędkarz - takiej porażki nie zdzierżę!
Proście, a będzie Wam dane. Pokładajcie ufność w przynęcie, a będzie skuteczna. Wędkujcie to połowicie!
Wędkarski sen wkracza w decydującą fazę: albo będę miał o czym wnukom kiedyś opowiadać, albo pobudka z ręką w nocniku.
Piąta godzina łowienia, jest dwunasta trzydzieści. Ryby jak zahipnotyzowane! Ogłupiałe wręcz łakomią się od pewnego czasu, wszystkie jak leci, na to samo: każda z pięciu złowionych na podaną na trzygramowej główce Dragon V-Point typu Speed, przynętę Lunatic. Gra wymaga precyzji, której akurat tu nie brakuje: na koniec dnia będę mógł pochwalić się stuprocentową skutecznością zacięcia. Wszystkie w tempo. Podbicia delikatne: następne bardziej od poprzedniego. Te drugie z kolei, na tle reszty nad wyraz subtelne, nie zwiastuje tego, co za chwilę nastąpi. Choć bogaty w doświadczenia po pierwszej złowionej tego dnia rybie, przecież mogłem znów się spodziewać: woli walki, akrobacji. Słowem: pstrąga zimowego z letnim animuszem.
Ale to, co zaszło przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
Żyłka HM69 ma, no i NANO POWER też się okazało, że „pałera” ma. I całe szczęście, bo wykorzystania tego dużego zapasu mocy zaszła tu bardzo wielka potrzeba! Opanował się też i do sprawy - holu na granicy wytrzymałości nerwów - podszedł na spokojnie, ten narwany z natury człowiek. I wytarabanił w końcu z rzeki naprawdę pięknego potoka.
A potem wracał przez las, wędkarz objuczony bagażem cięższym o ciężar bardzo przyjemny: wspomnienia. Ja, pstrągarz bogatszy o kolejne doświadczenie: nad rzeką pstrągową jak we śnie - wszystko się może zdarzyć.
Dawid Sokołowski