Nowy kołowrotek w rękach wędkarza… Błysk w oku i nowe nadzieje, każdy z nas przerabiał to wiele razy.
Kołowrotek Dragon Fishmaker II FD 930i jest średniej wielkości kołowrotkiem przeznaczonym do metody spinningowej. Jego masa wynosi 298 g, jest stosunkowo mała w tej klasie rozmiarowej. Konstrukcję oparto na ośmiu japońskich łożyskach kulkowych i łożysku oporowym. Kołowrotek wyposażono w dwie duraluminiowe szpule typu "V" o pojemnościach mm/m: 0,30/150 i 0,22/150, czyli dostosowane do standardowych odcinków żyłek danej średnicy dostępnych w sklepach wędkarskich. Nawój żyłki przy jednym obrocie korbki wynosi 77 cm. Hamulec o dużych podkładkach, w jakie go uzbrojono w celu uzyskania precyzji pracy jest całkowicie wodoszczelny.
I co dalej? Zaczynam zawsze od początku, czyli na podstawie danych technicznych, przeznaczenia według producenta i własnego zdania szukam dla nowego sprzętu miejsca w swoim wędkarstwie. Kołowrotek Dragon Fishmaker II FD 930i trafił w moje ręce już kilka dobrych miesięcy wstecz. Biorąc pod uwagę jego budowę, parametry techniczne i moje potrzeby szybko podjąłem decyzję. Nie miałem wątpliwości, że użyję go w czasie spinningu boleniowego. Czy to była dobra decyzja? Patrząc na zdjęcia z ostatnich dni i wspominając wydarzenia znad rzeki, dziś mogę z całą pewnością powiedzieć: tak.
Pierwsze dni majówki i rozpoczęcie sezonu boleniowego to były prawdziwe trudne początki..., panowało totalne bezrybie. Pomimo że szukałem boleni w sprawdzonych przez wiele lat miejscach i dobrze mi znanych odcinkach rzeki. Używałem sprawdzonych, pewnych przynęt, które rzadko mnie do tej pory zawodziły a wypracowanie ich zestawu zajęło mi kilka dobrych lat. Nie udało mi się skłonić do brania nawet jednego bolenia przez pierwsze trzy dni sezonu. Nie zobaczyłem nawet jednego uderzenia typowo boleniowego. Wszystko, co mi dała woda, to kilka pryśnięć drobnicy, pryśnięć przynoszących wątpliwości; może to kleń? Okoń? Boleń? Nie mogłem uwierzyć, że bolenie, które jeszcze dwa tygodnie temu (czyli w okresie ochronnym) biły jak oszalałe i nagle się uciszyły.
Czwartego maja po raz kolejny jestem nad wodą. Stałem w spodniobutach na środku rzeki, która na tym odcinku jest stosunkowo płytka. Pierwszy raz usłyszałem i zobaczyłem prawdziwe i stuprocentowe uderzenie bolenia. Pięćdziesiąt metrów niżej, nie dalej jak pół metra od lewego brzegu. Gałęzie drzew i układ nurtu nie pozwalały mi prawidłowo podać woblera z zajmowanego stanowiska. Więc ruszyłem kłusem potykając się o kamienie na dnie, kierowałem się w stronę lewego brzegu by spróbować oddać rzut i poprowadzić przynętę wzdłuż niego. Później jeszcze trochę w dół rzeki by ominąć zwisające nad wodę gałęzie. Głębokość, na której nastąpiło uderzenie nie przekraczała pół metra. Bolenia już tam nie ma. Dwa metry od brzegu biegnie płytka rynna, jakieś 120 cm głębokości, wiem o tym, bo byłem tam wcześniej. To w niej boleń musiał się skryć po uderzeniu. Pierwszy rzut nie do końca mi wychodzi. Powtarzam. Prowadzę wobler łukiem w poprzek rzeki. Kręcę i bez wiary patrzę w miejsce, gdzie jakieś dwa metry od szczytówki powinien pojawić się wobler. Nie zobaczyłem woblera. Na stoku rynienki ujrzałem za to rybę, która pod powierzchnią wody złożyła się w pięknym dynamicznym ataku. Mocne "kopnięcie" w wędzisko, które nastąpiło ułamek sekundy później nie pozostawiało wątpliwości: boleń! Atak na krótkim dystansie, na oczach wędkarza. Dość rzadki, ale piękny widok.
Krzysztof Kloc
Artykuł został opublikowany także na portalu wedkuje.pl