Znajomy już długo namawiał mnie, bym pojechał z nim na pstrągi na jedną z pomorskich rzeczek. Długo „stawiałem opór” wymawiając się a to brakiem czasu, a to odległością. Tak naprawdę nie wiedziałem, co zastanę na nowym dla mnie łowisku.
W jego opowiadaniach ryby tam są, ale dosyć chimeryczne. Raz biorą a dwa razy nie. No cóż, statystyka jest przeciw mnie, więc…
W końcu zdecydowałem się. Wyjazd z domu wcześnie rano, bo czeka mnie kilkugodzinna podróż. Pakuję się…, ale czy wszystko mam? Zwykle moja lista jest bardzo krótka, bo dotyczy rzeczy kluczowych (różnych rzeczy mogę zapomnieć, ale chcę łowić ryby):
- Wędzisko - jest (od zeszłego roku jestem szczęśliwym posiadaczem HM-X Sensitive w wersji cast; ciekawe czy jest drugi egzemplarz na świecie?)
- Kołowrotek – jest (będąc na lekko bez Heliosa Air się nie ruszam)
- Przynęty – są (ile pudełek? Trzy i jedno duże. Czyli na pewno mam woblery, gumy i obrotówki).
Koniec listy. Jeśli o czymś zapomniałem, to sam sobie będę winny. Przecież mogłem spakować ;)
Wskakuję do samochodu i jadę. Jadę… jadę… Docieram nad rzekę, rozkładam wędzisko, zarzucam przynętę i... jest!!! Ale rybsko uwiesiło się na moim sprzęcie! Walczę i widzę, że to pstrąg. Ale jaki…! Co najmniej z metr od pyska do ogona…
Równiutko pół godziny przed budzikiem obudziłem się. Metrowy pstrąg to tylko sen… Co zrobić? Trzeba wstawać, bo gdy zasnę, to trudno będzie się podnieść. Robię sobie kawę i myślę o moim śnie. Skąd mi się wziął w głowie metrowy pstrąg?! Uśmiecham się sam do siebie, bo przecież zadowolony bym był bardzo ze złowienia nawet o połowę mniejszego. Co ja mówię? Zadowolony byłbym nawet z każdego kropka na obcej mi wodzie! Czas ruszać w drogę. Droga bez rewelacji, ale i bez szczególnych problemów. Na miejscu czeka mój znajomy. Będziemy schodzić z prądem, mijając się na każdym kolejnym zakręcie rzeki. W ten sposób każdy będzie mógł połowić, a i będziemy w kontakcie powiedzmy wzrokowym. No, i jak któryś znajdzie receptę na ryby, to się nią podzieli z drugim.