Najgorszą dla wędkarza torturą na świecie jest poczucie klęski wywołanej przez własną impulsywną lub rutynową głupotę i nierzadko niedbalstwo. Wiem coś o tym, przeżyłem ten dramat całkiem niedawno, nad swoją ulubioną rzeką Wierzycą.
Dzień ten zanadto nie odbiegał rozkładem zajęć domowych i czynności wędkarskich od innych dni. Bardzo często wędkuję, wykorzystuję dosłownie każde wolne godziny by zameldować się nad rzeką (nad wodę mam dwa kroki). Tak było i tym razem. Ot, zwykły wypad na znajomy odcinek rzeki w pogoni za kropkowaną torpedą… Jednak „kropaski” tego dnia miały mnie w głębokim poważaniu. Już ogarniało mnie znudzenie monotonią bezrybia i w pewnym sensie zniechęcony „robiłem” kolejne metry rzeki, kolejne pnie drzew w rzece obławiałem i kolejny bród z kolejną wlewką obrabiałem w podartych jeżynami woderach – czułem narastającą wilgoć na wysokości cholew. Nic nadzwyczajnego, dla mnie to chleb powszedni, wędkarska norma. Stoję tak sobie sam jak pozostawiony pieniek w nurcie po rosnącym tutaj niegdyś drzewie, na środku rzeki głębokość wody sięga zaledwie do kolan, wartki nurt mknie nad usłanym grubym żwirem i mniejszymi głazami dnie i tam właśnie posyłam enty raz woblera za duży kamień. Posyłam, posyłam… Z psychicznego odrętwienia wyrywa mnie cień potężnej ryby, która wypadłszy z warkocza sunie za woblerem tuż pod moje nogi. Już widzę te czerwone kropy wielkie jak dwuzłotówki, zagiętą kufę i róż w rozwieranej paszczy, już niemal czuję pierwszy impuls pobicia na dolniku i decyduję się - zamaszyście tnę.... Krótką chwilę później, siarczyście komentując wszystko i wszystkich, gramolę się z wody i drżącymi rękoma usiłuję wyłuskać z bluzy dwie wbite kotwice po falstarcie, czyli zacięciu nie w czas. W chwili zacinania ryby grot kotwicy i owszem, zaciął rybę, ale za skórkę, a ja w swej rzeczonej głupocie wyrwałem jej wobka z paszczy! A przecież mogłem to zrobić po bożemu, lekkim ruchem nadgarstka jedynie poprawić wniknięcie grota i pospiesznie odpuścić rybie hamulczykiem, aby zdążyła się na tej „skórce” wyszumieć. A potem mięciutko i ciut dłużej niż zwykle holować lustrując nurt rzeki w poszukiwaniu wolnego od badyli wszelakich miejsca do podebrania. Można było, lecz adrenalina zrobiła swoje i miast kolejnej fajnej „sweet foci” do kolekcji dostałem gorycz porażki i pogruchotane wędkarskie ego.
Sytuację podobną przeżyłem ostatniej jesieni. Piękną szczupaczą „mamuśkę” po klasycznym ataku na przynętę delikatnie przyciąłem, na otwartej wodzie pozwoliłem jej na swawolne harce, na młynki i dalekie odjazdy, a gdy już ugłaskaną miałem na blisko dwa metry od pływadła, wtedy ona jak to kobieta - świec zapragnęła… J Na to jednak nie mogłem pozwolić, bo ripper Fatty zwisał z wielkiej paszczy w całej okazałości i drapieżnik mógł się łatwo wypiąć, wytrząsnąć przynętę. Ruchem kija szybko zluzowałem naprężenie linki i „mamuśka” zanurzyła się ponownie robiąc kolejny odjazd na miękkim hamulcu, i kolejny, i kolejny odjazd. Gdy zawinąłem podbierak na rybie mogłem w końcu odetchnąć – ależ to był hol, piękna walka.
Te dwie nieomal banalne historie, których puenta mogłaby brzmieć jak porzekadło „ja mu w gaz, a on mnie zgasł” łączy jeden wspólny mianownik: hol niedociętej, albo jak to woli - na wpół zaciętej ryby. W pierwszym przypadku okrutnie dałem ciała - „potok” ledwie capnął dupkę woblera, a ja mu w tempo z bekhendu… :) To się musiało tak skończyć, rykoszet wyszarpanego woblera prawie głowę mi urwał. A mogło być inaczej, gdybym nie dał się zaskoczyć i poprawnie, z nadgarstka krótkim ruchem dociął, wtedy moje szanse na lądowanie wzrosłyby stukrotnie. W historii drugiej miałem jakby z górki – mnóstwo ułatwień i sprzyjających okoliczności, a przede wszystkim widziałem błysk ryby w chwili zgarniania Fatty, jak zatrzymuje się po ataku i wygina w iście szczupaczym stylu. Gdy usłyszałem pierwszy terkot hamulca wiedziałem już, że jednak jest niepewną zdobyczą i siłowym holem wiele nie zdziałam.
Dlatego nieco odpuściłem, spuściłem z tonu i zluzowałem hamulec, aby zagrać delikatniejszą nutą - aby nie było „potokowej” powtórki. Odjazdy dzięki temu były dłuższe, jednak naprężenie linki słabsze i nie wyrwało haka z wargi ryby, chodziła jak psiaczek na smyczy aż do zmęczenia i kapitulacji w podbieraku.
Daniel Luxxxis Kruzicki