Tegoroczny sezon karpiowy nie dobiegł jeszcze końca. Ale już teraz uważam go za najbardziej udany i najciekawszy w mojej tradycji wędkowania, bo… od tego roku radość z każdej złowionej ryby mnożymy razy 2. My, tzn. ja i moja blisko 9-letnia córka Zuzia.
O ile poprzedni sezon minął pod hasłem „Każda ryba cieszy”, o tyle ten rok zapisze się pod jednoznacznym, podszytym nutą zniecierpliwienia „Tata, kiedy znów jedziemy na te ryby?!”.
Pierwsza wspólna zasiadka miała miejsce gdzieś w połowie marca, kiedy temperatura powietrza nie przekroczyła 5 stopni, a woda miała pewnie jeszcze mniej. Wyprawa o tyle spontaniczna co emocjonująca, bo spod znaku „mama nie może się dowiedzieć”. W którąś sobotę, korzystając z nieobecności w domu żony, rzuciłem do córki „Jedziemy?!”. Zanim padła odpowiedź - buty praktycznie były już na jej nogach. W uzupełnieniu kilka warstw bluzek, swetrów, ze 2 polary, czapa, szalik, rękawiczki. Do torby poszedł termos, kuchenka, ciastka i jakieś naprędce przygotowane kanapki.
- Jakby mama dzwoniła to nie odbieramy, O.K.? Najwyżej będziemy udawać, że nie słyszeliśmy dzwonka. Ot, konspiracyjne metody taty. To na wypadek, gdyby nadmiar obaw o wiosenny katar dziecka miał zniweczyć radość spędzenia dnia na świeżym powietrzu i co ważniejsze - nad wodą.
Wyprawa, jak na zimny i marcowy dzień wyjątkowo udana. Trafiły się kilkukilogramowe karp i amur. Wszystko jak należy, żeby emocje i wesoły nastrój na pierwszej wspólnej zasiadce w nowym sezonie zachęciły do kolejnych wypadów.
W poprzednim roku bywaliśmy już z Zuzią na rybach, ale ciężkie karpiówki pozwalały córce co najwyżej na przybrzeżny hol karpi i amurów, które wcześniej „wymęczyłem” holem z większej odległości. Później podebranie, pielęgnacja na macie, „cmokas” w rybi pyszczek i do wody.
W tym roku miało się to zmienić. Chcąc zapewnić więcej samodzielności w łowieniu, wyposażyłem moją małą towarzyszkę w 3-metrowy lekki kijek karpiowy, którego dotąd z powodzeniem używałem do wywózki z pontonu, mniejszy kołowrotek w stylu Ryobi Applause 4000, żyłkę w okolicach 0,30 mm (Ultra Soft Carp). Przekazując w ręce Zuzi wędkę mówię „Możesz zepsuć i połamać. Byleby na rybie.” Zanim zestaw pofrunął w wodę, ćwiczyliśmy rzuty spławikówką, co trwało mniej więcej 6 godzin non stop. Nie musiałem córki namawiać do kolejnych prób. Opanowanie rzutów przyszło nad wyraz szybko. Z cięższymi zestawami wciąż trenujemy, ale celne rzuty w punkt po 30 i więcej metrów zestawem 100-gramowym już nas nie zaskakują.
Najwięcej wspólnych wypadów przypadło oczywiście na wakacje. Wykorzystując okoliczność, że na łowisko mamy ok. 30 minut jazdy samochodem od domu, nie marnowaliśmy żadnej wolnej chwili. Ulubioną metodą stało się gruntowe łowienie z woreczkiem PVA. Przy okazji zawsze sobie postrzelamy na dwie proce z kul zanętowych (korzystamy z szerokiej gamy zanęt karpiowych i białorybowych Dragona). Albo, żeby się nie nudzić, przygotowujemy kolejne na zapas woreczki PVA (na końcu leadera z fluorocarbonu wiążę pętelkę, którą zapinam do mikro-agrafki dowiązanej do żyłki głównej – po wyjęciu zestawu z wody odpinamy go, a w jego miejsce montujemy drugi kompletny zestaw z PVA, itp., itd.). Dzięki temu zwiększamy do maksimum czas pracy zestawu w wodzie. Bo dobre praktyki przynoszą jeszcze lepsze wyniki.
Wakacje przyniosły Zuzi liczne brania karpi. Fenomenalne stało się jedno sobotnie popołudnie, kiedy w ciągu 4 godzin udało się jej samodzielnie zaciąć i wyholować 9 ryb, w tym 2 upragnione: wypatrzony wcześniej czerwony koi oraz jesiotr, nazwany przez Zuzę spontanicznie i jakże trafnie „mieczonosem”.
Wiedziałem już wówczas, że i córka połknęła przysłowiowy haczyk. Uświadomiłem sobie też wtedy, że nie muszę zabierać swoich wędek nad wodę, żeby tak samo emocjonować się każdym piknięciem sygnalizatora na nieswoim zestawie oraz, że równie mocno - jak własnoręcznie złowiona ryba – cieszy ta, którą choćby tylko podebrałem. Jesień – z racji szkoły, gorszej pogody, krótszych dni, itd. skutecznie ograniczyła liczbę naszych wspólnych zasiadek. Ale najważniejsze, że pasja nadal się utrzymuje i jestem pewien, że w kolejnym roku częściej będę dźwigał drugi komplet wędek.
A póki co w domu ćwiczymy wiązanie „przyponków” i te wszystkie węzły bez węzła. Takie małe kroki w drodze do większej samodzielności w przyszłym, oczywiście karpiowym sezonie.
Paweł Szymański
TEAM DRAGON