Lato w pełni, więc drapieżniki nadal cieszą się wytchnieniem od mojego spinningu. Ale uważajcie... Wasz czas nadchodzi wielkimi krokami. Tymczasem nie chodzę na grzyby (tych akurat w moich okolicach jest jak na lekarstwo), ale zająłem się białorybem i machaniem wspomnianym w tytule Combatem. Dlaczego nim?
Ponieważ dotychczas używałem do tego celu quivera (a on ma inne zastosowanie) i chciałem pomacać, jak bardzo zmieniły się odległościówki od czasów, kiedy ich ostatni raz używałem. A było to już kilka ładnych lat temu.
Nawet zaprzągłem sobie do tego celu „dostawcę”. Wędzisko przywiózł mi nie kto inny jak Waldek, który w rolę posłańca wcielił się tylko dlatego, że liczył na udaną sesję fotograficzną (umiesz liczyć licz na siebie, he, he). Miał ku temu powody, systematycznie podsyłałem mu zdjątka z linami.
Gruby i cienki haczyk
Wypływamy o brzasku, czyli świt zastaje nas już na wodzie. Nęcę niezbyt obficie, bo nie chcę, aby ryby z przejedzenia gardziły moimi przynętami z ukrytym w nich haczyku. No właśnie, haczyk… Jego wybór to ważna sprawa. Z jednej strony to ten element naszej wędki, który decyduje o naszym sukcesie. To od niego zależy czy rybę zatniemy, czy nie. Potem jeszcze dochodzi do tego hol. Liny nie są słabymi rybami, zwłaszcza te większe. Dlatego używanie cienkich haczyków uważam za grube nieporozumienie. Cienki haczyk mimo dosyć wytrzymałego pyszczka np. lina, będzie miał tendencje do jego rozrywania. Czasami musimy trochę siłowo przytrzymać rybę, gdy ta zechce właśnie wpłynąć w największe skupisko grążeli. Gruby haczyk ma i dla mnie znaczenie nieprzeciętne. Łowię w tym łowisku głównie na kukurydzę z puszki (skoro wygoda nie przeszkadza w połowach, to co sobie będę głowię zaprzątał innymi, bardziej wymagającymi w przygotowaniu przynętami). Grubszy haczyk powoduje, że kukurydza nie spada z niego podczas zarzucania. I dłużej też spoczywa na nim w chwilach brania. Oczywiście mógłbym użyć niedogotowanej kukurydzy, ale jako zagorzały minimalista odpowiem: „Ale po co?”.
Oczywiście nie muszę dodawać, że haczyk musi być ostry. Gdy na niego jakiś czas łowimy, sprawdźmy, czy nie stępił się odrobinę. Jeżeli tak, wymieniamy. Przecież nie chcemy tracić ryby życia, a i haczyk już nie kosztuje kroci.
Czekamy i…
Zestaw gotowy, więc ląduje w wodzie. Czekamy… Czekamy… Czekamy…
Trochę zdeprymowany jestem, bo żadna ryba nie chce zaszczycić nas swoim, choćby krótkim pobytem na końcu mojej wędki, a cóż tu mówić o udanym holu. Donęcam skromnymi porcjami. Niby wiem, że ryby tak szybko nie muszą wchodzić w zanętę, ale nawet wzdręgi właśnie dzisiaj zastrajkowały i nie chcą pocieszyć nas widokiem swoich krasnych piórek. W końcu jest ładna, pierwsza wzdręga, potem druga i trzecia. Są średnie, ale za to waleczne (przyznasz Waldku, że przy swojej wielkości są naprawdę silne), znakomicie czuć je na wędzisku, ale przecież nie po takie ryby przyjechaliśmy.
Na pierwszego lina przyszło nam poczekać kilka godzin. W sumie nie dziwi mnie to. Pamiętam, że zwykle na zawodach duże ryby pojawiały się dopiero w trzeciej ich godzinie. Pierwszy prosiaczek ucieszył mnie i rozluźnił. Fotograf nie jechał na darmo. Co prawda to jedna ryba, ale już coś da się z nią zrobić (nie mówię w tym przypadku o linie w śmietanie, ale o fotografowaniu).
Zanęta zadziałała i ryby biorą już systematycznie. Do pierwszego lina dochodzą jeszcze dwa następne. Teraz to już można powiedzieć: plan został wykonany. Wszystko wypadło tak, jak zostało zaplanowane. Są ryby, są zdjęcia... W podsumowaniu mogę podeprzeć się słowami ze skeczu „Jerzyk dzisiaj nie pije” Kabaretu Moralnego Niepokoju by wyrazić moje wędkarskie zadowolenie: "Jak niewiele trzeba, aby było wszystko…".
Co do tytułowego wędziska, stało się moim podstawowym narzędziem do takich połowów. Ma już na swoim koncie lina długości ponad 50 cm i pod nim sprawowało się naprawdę tak, jak od niego oczekiwałem. Dobry kij, tak po prostu (w tym blanku widać postęp w budowie odległościówek).
Sławek Kurzyński
TEAM DRAGON