Boleń, rapa, polski tarpon, srebrna torpeda...
Te nazwy, oprócz tej właściwej, gatunkowej, krążą wśród polskich wędkarzy, kojarząc się nieodzownie z prawdopodobnie najbardziej sportowym drapieżnikiem naszych wód. Niegdyś widywany i łowiony tylko w dużych rzekach, dzisiaj spotykany niemalże w większości polskich akwenów, w tym tych ze stojącą wodą.
Nie ma chyba drugiego gatunku (no, może oprócz sandacza) wokół którego krążyłoby tyle legend, mówiących o trudności jego przechytrzenia, zwłaszcza jeżeli weźmiemy pod uwagę metodę spinningową. Oczywiście czasy się zmieniły; technika, a w zasadzie technologia, poszła do przodu, co przełożyło się w prostej linii na zwiększenie naszej wędkarskiej skuteczności. Nie zapominajmy jednak, że ryby też się „uczą” i nie pozostają w tej ciągłej walce zbrojeń bez szans.
Boleń, do tej pory tajemniczy i nieposkromiony król warkoczy oraz raf i przelewów, stał się coraz częstszym i - co najważniejsze - nieprzypadkowym trofeum spinningistów.
Początki mojej fascynacji tym karpiowatym rozbójnikiem sięgają początków 2010 roku. Wtedy to właśnie pierwszy raz miałem okazję być świadkiem - niestety tylko świadkiem - połowu tej pięknej ryby. Ciężko powiedzieć, że od razu wpadłem po uszy; wszak byłem tylko biernym obserwatorem.
Wszystko zmieniło się jednak, kiedy kilka lat później sam trafiłem swojego pierwszego, ale niestety przypadkowego bolenia, łowiąc szczupaki na mojej ulubionej zaporówce.
Od tej chwili bolenie stały się moim głównym celem i chociaż wiedziałem, że na moim zbiorniku jest ich naprawdę sporo, marzyłem o prawdziwej, rzecznej torpedzie.
Jako że do dużej rzeki (w tym wypadku Wisły) mam kawałek, postanowiłem skupić się na pobliskiej, niewielkiej, nizinnej rzeczce, przepływającej niedaleko mojego domu, a która dodatkowo przepływa przez zbiornik, o którym wspomniałem na początku.
Oczywiście, jak to zwykle mam w zwyczaju, zacząłem od teorii. Różnego rodzaju publikacje, filmy oraz artykuły stanowiły dla mnie główne źródło informacji. W tamtym czasie żaden z moich kolegów nie podzielał mojej fascynacji, dlatego też całą drogę od teorii do praktyki musiałem przechodzić samotnie, ciągle ucząc się na własnych błędach.
Jak zapewne większość z was wie, łowienie boleni kojarzone jest z tzw. "ekspresem" czyli typowym i najbardziej popularnym sposobie zwijania przynęty, w jak najszybszym tempie, z różnego rodzaju wariacjami. Oczywiście ja również zacząłem od "ekspresu", używając do tego typowych i mocno przeciążonych, boleniowych "przecinaków", czyli uklejo-kształtnych woblerów z pionowo wklejonym sterem.
Początkowo metoda ta nawet nieźle się u mnie sprawdzała, ale biorąc pod uwagę statystyki ilościowe i jakościowe, odczuwałem ciągły niedosyt.
Doskonale pamiętam pewną sytuację, która - jak się później okazało - otworzyła mi oczy, a może głowę ...? Nieważne.
Pewnego razu, podczas jednej z moich majowych wypraw, miałem okazję zaobserwować szczególną sytuację, a dokładnie rzecz ujmując: "taktyczne" polowanie rap. Stojąc na brzegu rzeki miałem przed sobą przelew, rozciągający się na całej szerokości koryta. Przelew ten tworzył spory warkocz, który do tej pory katowałem w sposób, o którym wspomniałem na początku. Tuż przy samym brzegu natomiast tworzył się niewielki cień prądowy z bardzo płytką wodą. Kątem oka dostrzegłem w nim niewielką ławicę sporych uklei. Nagle tuż za nimi pojawił się ok. 70 cm boleń, który powoli opłynął ukleje, korzystając z osłony, stworzonej przez krawędź nurtu warkocza. Ryba przystanęła na chwilę pod samym przelewem, tuż obok srebrnych rybek, po czym wolno odbiła, chowając się w spienionej toni warkocza. To, co się wydarzyło za chwilę, było sprawą oczywistą. Rapa z impetem "wjechała" we wcześniej upatrzone stado, zostawiając po sobie duży gejzer na powierzchni wody.
Doświadczenie to mocno skomplikowało moje dotychczasowe analizy, ale pozwoliło mi wysnuć nowe teorie oraz hipotezy, które oczywiście trzeba było poddać odpowiednim "badaniom”. Przede wszystkim, jako główny cel, obrałem sobie znalezienie przynęty jak najwierniej imitującej uklejkę. Wszelkie klasyczne, pływające woblery sterowe świetnie sprawdzały się na innych gatunkach, ale nie brałem ich w ogóle pod uwagę. Szersza bądź węższa praca X, V, czy Y kompletnie do mnie nie przemawiała, dlatego też swoją uwagę skupiłem na woblerach bezsterowych (oczywiście tych z seryjnej produkcji). Niestety, bardzo szybko przekonałem się, że większość z nich średnio nadaje się do nieco wolniejszego prowadzenia, a o postawieniu w lekkim nurcie kompletnie nie było mowy. Mocno przeciążone może i osiągały niesamowite odległości, ale ich praca była przewidywalna i równa, a po zatrzymaniu, tonęły jak kamień. Nie mogę w żadnym wypadku nazwać się nie wiadomo jakim twórcą przynęt, ale coś tam zawsze sobie strugałem, głównie pod jazie i nocne sandacze. W tym jednak przypadku poprzeczka została postawiona bardzo wysoko, dlatego też zwróciłem się o pomoc do brata, który w tamtym czasie miał już na swoim koncie spory dorobek w postaci dużej ilości zrobionych przez siebie szczupakowych dżerków.
Same założenia były proste, ale przełożenie ich na ekran komputera (w ten sposób "tworzę" swoje projekty) a następnie stworzenie z nich kilku satysfakcjonujących wabików, już nie do końca.
Jednakże w stosunkowo niedługim czasie i pomimo kilku trudności udało się w końcu stworzyć kilka prototypów.
Woblery te, wykonane tylko i wyłącznie z drewna lipowego, miały posiadać cechy, na których mi najbardziej zależało, czyli:
- kształt i kolor możliwie jak najbardziej zbliżony do naturalnego,
- stosunkowo niewielką wagę,
- wystarczająca lotność,
- uniknięcie efektu tonącego kamienia.
Finalnie udało się to osiągnąć bez większych problemów. Mało tego; woblery te łączyły i w zasadzie łączą, cechy kilku przynęt w jednej konstrukcji. Są odpowiednio lotne, a w wypadku, gdy nie jestem w stanie nimi dorzucić w wybrane miejsce, po prostu je spławiam niczym klasycznego pływającego woblera. Po zatrzymaniu oczywiście toną, ale w bardzo wolnym tempie, delikatnie i leniwie lusterkując. Podczas normalnego, wolnego zwijania, idą niezbyt szeroką "eską", ale przy szybszym podszarpywaniu pięknie odjeżdżają na boki, chętnie pokazując brzuszek. Bardzo dobrze trzymają się nurtu, nie wypływają do góry, no; chyba że je do tego "zmusimy", co też nie stanowi żadnego problemu. Stają się wtedy powierzchniowymi chlapakami, ale w dalszym ciągu zachowując swoją "dżerkową" pracę.
Prawdziwą wręcz magią i jednocześnie sporym zaskoczeniem było dla nas to, z jaką łatwością można było je zatrzymać np. na płytkim napływie, gdzie bez żadnej ingerencji robiły całą robotę. Piękna, naturalna praca zmagającej się z nurtem uklei oraz lekkie odjazdy, mignięcia itd. Doskonale pamiętam nasze pierwsze testy, podczas których, do tak postawionego w nurcie woblera, bolenie podnosiły się z dna, lub nagle wyjeżdżały z warkocza.
Oczywiście pierwsze prototypy mają już za sobą kilka sezonów, dlatego też zgodnie z naturalną koleją rzeczy do dzisiaj powstało kilka nowych wariacji, w których skupiliśmy się głównie na zmianach kosmetycznych, jednocześnie dbając o zachowanie najważniejszych cech swoich pierwowzorów.
Przez ostanie 3 lub 4 sezony używam praktycznie tylko woblerów bezsterowych własnej produkcji lub wychodzących spod ręki brata.
Rzeka
Od samego początku mojej przygody boleniowej zawsze starałem się obserwować wodę. Jest to chyba podstawowy warunek skutecznego i przede wszystkim świadomego łowienia rap. Oczywiście, przy łowieniu na niewielkiej rzece jest to nieco łatwiejsze, ale - jak się później okazało - doświadczenie zdobyte na mniejszym ciurku potrafi zaprocentować i przydać się także na większych rzekach.
Samo łowienie bezsterowcami daje o wiele większy wachlarz możliwości niż tradycyjny "ekspres", którego oczywiście nie chce w żaden sposób negować czy wręcz dyskwalifikować. Osobiście jednak przekonałem się, że dzięki całkowitej zmianie taktyki moje statystyki ilościowe i jakościowe znacznie się poprawiły.
Jak już wspomniałem na wstępie, łowiąc bolenie skupiam się przede wszystkim na obserwacji wody. Charakterystyczne uderzenia i rozbryzgi to standard, ale zdarzają się sytuacje, w których bolenie żerują w nieco mniej widowiskowy sposób. Często są to tylko pojedyncze rybki, wyskakujące z wody, a niekiedy samo zawirowanie na jej powierzchni. Tak czy inaczej, każde z powyższych zjawisk zawsze zwraca moją uwagę.
Oprócz samej aktywności ryb, istotny jest wybór odpowiedniego miejsca. Rzeczne bolenie łowię od maja do października, pod warunkiem, że ten ostatni jest na tyle "ładny", aby zatrzymać migrujące do zbiornika na zimę ryby.
Wiosną skupiam się głównie na napływach przelewów, zalanych wiosennymi przyborami brzegach, cieniach prądowych (tutaj ciekawostka: nawet najmniejsze zwolnienie, dosłownie pół metra na pół metra powstałe za np. wystającym kamieniem wystarczy, aby zgromadziła się w nim drobnica i jakikolwiek nienaturalny ruch na powierzchni to sygnał świadczący o prawdopodobnej obecności bolenia) oraz miejscach, w których ukleja gromadzi się na tarło.
Sam sposób prowadzenia uzależniam od "temperamentu żerowania" boleni. Jeżeli np. tuż za napływem widać nieznaczne ruchy na powierzchni, staram się prowadzić woblera jak najwolniej, zatrzymując go na napływie i pozwalając mu swobodnie pracować na napiętej lince. Jeżeli natomiast bolenie wyraźnie zaznaczają swoją obecność widowiskowymi atakami, przeciągam wabik nieco szybciej i agresywniej.
Ciekawym zjawiskiem jest samo tarło uklei. Jeżeli uda mi się je namierzyć, co nie jest specjalnie trudne, złowienie nawet kilku dobrych ryb często bywa zwykłą formalnością. Najtrudniejsze jest najczęściej samo ustawienie się w taki sposób, aby móc przytrzymać woblera jak najbliżej takiego miejsca. Można też go oczywiście przeprowadzić, ale z doświadczenia wiem że w tym konkretnym przypadku łowienie na stopa daje o wiele lepsze rezultaty.
Woda stojąca
Łowienie boleni na stojącej wodzie stanowi dla wielu wędkarzy temat tabu. Oczywiście w wielu przypadkach jest ono znacznie trudniejsze niż ma to miejsce w przypadku rzek, ale nie jest niemożliwe. Osobiście na zaporówkowe bolenie, wybieram się głównie latem, podczas rzecznej niżówki. Nie chce tutaj poruszać dyskusji, czy zarybienia boleniem wód stojących jest słuszne czy nie. Faktem jest to, że na większości naszych zbiorników populacja rap jest ogromna.
Latem namierzenie żerujących ryb nie stanowi większego problemu. Wystarczy bacznie obserwować wodę, a ryby same zdradzą nam, gdzie ich dokładnie szukać. Umocnienia tam, plaże, okolice mostów, czy w końcu przybrzeżne trzcinowiska to miejsca, w których gromadzi się drobnica, za którą - jak wiadomo -podążają bolenie.
Podobnie jak w przypadku rzecznego łowienia, stosuję te same przynęty, czyli moje bezsterowce. Nie wspomniałem o tym wcześniej, ale celowo projektowaliśmy je w taki sposób, aby były uniwersalne w kwestii rodzaju łowiska, a jako ciekawostkę dodam fakt, iż właśnie dzięki nim uczyłem się łowić rapy na wodzie stojącej.
Podobnie wygląda również kwestia samej prezentacji wabika. Tutaj zawsze staram się dostosować do wcześniej wspomnianego "temperamentu żerowania". Bardzo aktywne drapieżniki widowiskowo atakują drobnicę, co dla mnie jest sygnałem, aby poprowadzić przynętę nieco agresywniej. Analogicznie: mniej aktywne ryby z reguły preferują nieco wolniejsze prowadzenie, ale i od tej reguły są wyjątki, a jedyny skuteczny sposób to po prostu kombinowanie.
Niewątpliwie przewaga bezsterowców na wodzie stojącej wynika z ich nieregularnej i specyficznej, dżerkowej pracy. Takiego woblera mogę poprowadzić wolniutko, tuż przy samej krawędzi np. betonowego umocnienia brzegu. Mogę nim dżerkować w toni, imitując zdenerwowaną lub przestraszoną uklejkę. Mogę nim również agresywnie pochlapać po powierzchni, co często daje bardzo fajne rezultaty.
Jest jednak kilka zasad, które niewątpliwie łączą łowienie na rzece i wodzie stojącej.
Przede wszystkim zawsze zwracam uwagę na rozmiar woblera i dostosowuje go do wielkości rybek, na których aktualnie żerują bolenie. Wiosną np. rzadko schodzę poniżej 8,9 cm, podczas gdy latem zdarza mi się sięgać po dł. od 4 do 6 cm.
W tym sezonie np., aby dobrać się do boleni, na szybko stworzyłem prototypową, bezsterową "szósteczkę", która już pierwszego dnia testów, bardzo ładnie połowiła.
Kolejna sprawa to sam kolor. Oczywiście prym wiedzie klasyka, czyli srebrne boki, biały brzuch oraz oliwkowy lub grafitowy grzbiecik. Jest jednak coś, co zauważyłem kilka lat temu i od razu postanowiłem to sprawdzić. Chodzi mi dokładnie o nasłonecznienie. Idąc nieco w ślad za logiką amerykańskich wędkarzy, przekonałem się, że w słoneczne dni o wiele lepiej sprawdzają się woblery, które mają boki oklejone srebrną folią, natomiast w dni pochmurne lepsze rezultaty mam na bezsterowce, w których boki pomalowane są na dosyć ciemny grafit.
Łowiąc bolenie - czy to w rzece, czy na wodzie stojącej - bardzo ważne jest, aby wykonywać rzuty w przemyślany sposób. Rzucanie przynęty w miejsce ataku - owszem, czasem się sprawdza, ale z reguły ryby w tym miejscu już po prostu nie ma. W tym sezonie jeden ze złowionych przeze mnie boleni, najpierw uderzył w ławicę uklei, po czym w ułamku sekundy pokonał odległość ok. 3 m, waląc z impetem, w agresywnie prowadzonego przeze mnie woblera.
Obserwując ataki lub chociażby najmniejsze oznaki żerowania, zawsze staram się znaleźć "ścieżkę", którą podąża drapieżnik. W większości przypadków, ryby okrążają ławice swoich ofiar, dokładnie je obserwując i wybierając najlepsze miejsce do ataku. Naszym zadaniem jest - krótko mówiąc, mozolne rzucanie w jeden punkt, do momentu, w którym nasza przynęta czasowo zgra się z momentem w którym boleń "wjedzie" w ławice.
Oczywiście sama przynęta to nie wszystko, dlatego też musimy odpowiednio dobrać nasz sprzęt. Osobiście w przypadku mojego wyboru zestawu do łowienia boleni na bezsterowce, musiałem iść na dwa kompromisy.
Pierwszy z nich dotyczy samej długości. W wielu przypadkach poleca się długie wędziska, co jest oczywiście zrozumiałe, ale jeśli chodzi o woblery bezsterowe, często wymagana jest odpowiednia ich animacja, co - jak wiadomo - przy dłuższych wędziskach jest znacznie mniej komfortowe i niezbyt precyzyjne.
Moja "boleniówka" to Dragon LC-X Lure Control 2,6, 5-25 g. Ma tylko, albo aż 2,6 m długości i świetnie sprawdza się zarówno na rzece, jak i na wodzie stojącej.
Drugi kompromis to sama akcja wędziska. Wcześniej, łowiąc tradycyjnym ekspresem, preferowałem wolniejsze kije o nieco głębszym ugięciu. Przechodząc na bezsterowce, musiałem znaleźć wędzisko nieco szybsze (łatwiejsza animacja przynęty) ale o głębokim, ciepłym ugięciu, będącym w stanie poradzić sobie z agresywnymi atakami, na tzw. "krótkim dyszlu”. LC-X Lure Control idealnie sprawdza się w takich warunkach.
Z pewnością zauważyliście w moim tekście pewną polemikę z tradycyjnym łowieniem "ekspresem". Nie inaczej będzie w przypadku kołowrotka. W tym wypadku, biorąc pod uwagę fakt, że najczęściej łowię wolno, a moje przynęty rzadko przekraczają 12-15 g wagi, nie muszę stosować mocnego, superwytrzymałego kołowrotka o wysokim przełożeniu. Możecie mi wierzyć, że moja Ryobi MX Excia w rozmiarze 4000 świetnie sobie daje radę. Jej niezaprzeczalne atuty to: bardzo dobre nawijanie linki, bardzo precyzyjny hamulec i przyjemna płynna praca.
Uprzedzając wszelkie pytania o linkę: od kilku już sezonów z powodzeniem stosuję plecionki w klasycznych oliwkowych lub szarych kolorach (Team Dragon o średnicy 0,12 mm). Nie jestem zwolennikiem, ale i też nie przeciwnikiem stosowania przyponów z fluorocarbonu. Stosuję go głównie wtedy, kiedy woda jest naprawdę czysta lub kiedy ryby ewidentnie grymaszą. Szczerze powiedziawszy - nie zauważyłem jakoś specjalnej różnicy w ilości brań, dlatego też samo stosowanie przeze mnie przyponu wynika raczej z jakiegoś wewnętrznego przeświadczenia, że może coś to jednak da.
Obecnie, na tegoroczny sezon boleniowy, skompletowałem sobie nowy zestaw, nieco bardziej budżetowy. W jego skład wchodzi: nasze nowe wędzisko Dragon Excite Spinn 25, 2,75 m, kołowrotek bez zmian, czyli Ryobi Excia MX 4000 oraz nasza nowa plecionka HM X8 P.E. 0,10 mm w kolorze jasnoszarym. Śledźcie uważnie nasz profil, ponieważ niebawem wrzucimy nieco więcej informacji na ten temat ?
Reasumując; mój sposób łowienia boleni może dla niektórych wędkarzy nie będzie niczym odkrywczym, ale z drugiej strony być może są też tacy, którzy znajdą w nim coś dla siebie.
Jak już wcześniej wspomniałem, z pewnością zauważyliście moją polemikę z tradycyjnym sposobem łowienia boleni tzw. "ekspresem". Oczywiście w żaden sposób nie umniejszam jego skuteczności, bo w wielu przypadkach bywa po prostu bezkonkurencyjny. Moim celem było jedynie pokazanie Wam nieco innego oraz znacznie mniej oczywistego sposobu łowienia tych pięknych ryb.
Przez ostanie 3 czy 4 sezony na mojej agrafce nie zawisł żaden sterowy przecinak. Dodatkowo zauważyłem, że takie podejście do tematu daje mi znacznie więcej ryb i to zdecydowanie przyjemniejszych rozmiarów. Ponadto pozwoliło mi ono cieszyć się nie tylko łowieniem rap w rzekach, ale również w zbiornikach zaporowych i jeziorach.
Warto również nadmienić, że takie "rapowanie" nie wymaga chociażby niebotycznie wytrzymałego kołowrotka i nie męczy aż tak bardzo, a biorąc pod uwagę fakt, że czasem trzeba się nakombinować, mamy o wiele więcej satysfakcji z każdej przechytrzonej ryby.
Piotr Czerwiński
Team Dragon