Nadszedł wreszcie ten upragniony czas mojej pierwszej wyprawy, podczas której miałem być skupiony wyłącznie na łososiach. Długo się do niej przygotowywałem tak, aby wszystko było dopięte na ostatni muchowy "guzik".
Od wędek dwuręcznych po ciężkie głowice, grube przypony i muchy łososiowe. Moim celem było także solidne przetestowanie, w klimacie rzeki łososiowej, wybranych produktów marki Dragon, czyli przede wszystkim żyłki HM80 oraz fluorocarbonu Dragon Invisible i Momoi Soflex.
Ekipa była doborowa. Matt Harris, Tomasz Bogdanowicz, Kuba Ludwiniak i ja, niżej podpisany. Wiem, że wymienione nazwiska są znane w branży i nie muszę ich bliżej przedstawiać.
Pierwszy dzień zaczęliśmy odbierając Matta z lotniska. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w pierwszym dogodnym miejscu nad rzeką, aby zobaczyć z bliska, z czym przyjdzie nam się mierzyć przez kolejne dni. Pozwolicie, że nazwy rzeki nie zdradzę, niech pozostanie ona moją słodką tajemnicą…
Nie minęło 10 sekund, a na środku rzeki dostrzegliśmy pierwszego spławiającego się sporego łososia. Jakby tego było mało - po chwili, kilka metrów niżej, sunęła dostojnie kolejna ryba i też nie maluszek. Te piękne, pocztówkowe widoki działające na wyobraźnię nastawiły nas bardzo bojowo. Teraz już tylko jak najszybciej chcieliśmy wciągnąć na tyłek "śpiochy", chwycić za wędki i ruszyć nad wodę.
W naszej bazie noclegowej spotykamy, stacjonującą już od paru dni ekipę, "muchoświrów". Kapitalni goście, a do tego całkowicie pokręceni w tematach muchowych. Z nimi ruszamy nad wodę. Rzeka jest przepiękna, szeroka, pełna wystających głazów, raf i głębokich rynien. Tak naprawdę moje wcześniejsze muszkarstwo skupiało się niemal wyłącznie na wędkach jednoręcznych. Stąd, gdy dostałem do ręki prawdziwą dwuręczną "armatę", musiało minąć trochę czasu, aż – nie bez trudu - opanowałem w stopniu zadowalającym techniki DH. Miałem to szczęście, że u mojego boku byli wtedy ludzie, na których fachową, "profesorską" pomoc mogłem liczyć.
Po niemal całym dniu przyswajania praktycznych uwag i ostrego trenowania, w myśl zasady, że tylko trening czyni mistrza, za każdym kolejnym rzutem czułem, że sprawia mi to coraz większą frajdę. Zasięg rzutowy wędki dwuręcznej potrafi być naprawdę imponujący, a dobrze opanowana technika rzutu powoduje, że po całym dniu walki i setkach rzutów kijem #10 15’ nadal jesteśmy w stanie bezproblemowo wziąć do ręki kubek z gorącą kawą.
Jednak kolejne dni nie przynoszą mi tak upragnionego brania. Pierwszy bojowy kontakt z rybą ma Matt, niestety ryba po paru potężnych szarpnięciach spina się. Co jakiś czas widzę wokoło spławy ryb, które są całkowicie obojętne w kategorii "wędkarska zdobycz".
Po dwóch dniach okazało się, że temperatura wody w ekspresowym tempie spadła o połowę, robiąc się jednocześnie niezwykle przejrzysta jak nigdy dotąd. Oczywiście ani przez chwilę nie było mowy o tym, że się poddajemy!
Miałem swoją ulubioną miejscówkę, która niemal pachniała ogromnym łososiem. Po paru godzinach brodzenia po pas w lodowatej i rwącej wodze, wracając na brzeg, przechodziłem przez płytką kamienistą rafę częściowo porośniętą podwodną roślinnością. W pewnym momencie po mojej lewej stronie, może niecałe półtora metra ode mnie, w zagłębieniu, ujrzałem ogromnego łososia. Ryba wyglądała na około 120 cm. Był to duży, ciemny samiec z kufą niczym klamka od kościelnej zakrystii, a ogon przypominał łopatę.
Przez dłuższą chwilę patrzeliśmy na siebie jakby z niedowierzaniem, po czym łosoś wykonał potężny nawrót w lewo i pomknął niczym torpeda wystrzelona z łodzi podwodnej, w kierunku głębokiej rynny, na dodatek ochlapując mnie wodą podczas nagłej ewakuacji. Rozmawiając w bazie o tym niecodziennym wydarzeniu śmialiśmy się mówiąc, że ryby nie złowiłem, ale za to zajrzałem diabłu w oczy!
Podskórnie czuliśmy, że jesteśmy blisko sukcesu. Tomasz notuje na swoim koncie dynamiczne branie, ale nadal wędkarskie szczęście nam nie sprzyja. W ostatni dzień wyprawy też mam kontakty z łososiem. Dwa brania, pierwsze jakby przytrzymanie i delikatne pociągnięcie, kolejne poprowadzenie muchy w tym samym miejscu i tym razem atak jest bardziej zdecydowany, czuję na wędce spory ciężar, dwa targnięcia łbem, które "wyrywają" mi rękę z zawiasów niemal pod pierwszą przelotkę, a potem nagły luz, ryba się spina. Nie wiem do końca, czy przeciwnik okazał się silniejszy, czy też sprytniejszy od łowcy. Tak czy inaczej jestem mocno uduchowiony. Z uśmiechem patrzę na rzekę i mówię walecznemu przeciwnikowi: "do zobaczenia".
Na zakończenie chciałbym podziękować Tomaszowi, Mattowi i Kubie za wspólną, niezwykłą przygodę, której długo nie zapomnę. Przyjaciele; dziękuję za poświęcony czas nad rzeką, za przekazaną bezcenną wiedzę, dzięki której moje umiejętności rzutowe wzbiły się na poziom, o którym nawet nie śniłem! Kapitalne były nasze długie nocne rozmowy przy kręceniu much i steki przyrządzane przez Matta. Niesamowitym doświadczeniem smakowym była słonina z ciemnym chlebem, zdobyta przez Tomasza od tubylców, która idealnie zaspokajała głód i wielokrotnie ratowała nam życie nad wodą. Mam w pamięci okoliczności przyrody, które zapierały dech w piersiach i których nie da się opowiedzieć słowami. Jestem wdzięczny firmie Dragon za wsparcie wyprawy. Tak naprawdę wszystko tam było niezwykłe i mogę zapewnić, że to dopiero początek nowego rozdziału w mojej historii wędkarsko – łososiowo – muszkarskiej.
Sebastian Gabriel
Team Dragon
Angerwild Angerwild