Pierwszy dzień kalendarzowej jesieni zbiega się z... moimi urodzinami. I gdy tylko nic nie staje na przeszkodzie, staram się spędzić ten dzień nad dolnośląską Odrą. I w tym roku się udało.
Druga połowa września to piękny czas w przyrodzie. Bo poza boleniami, które właśnie weszły w jesienne żerowe apogeum, jest to kulminacyjny czas chyba najpiękniejszego spektaklu w naszej rodzimej teriofaunie - "tarło" jelenia, zwane w gwarze myśliwskiej rykowiskiem. Ale... zacznijmy może od początku.
POBUDKA – GODZ. 3:40
W ostatni dzień kalendarzowego lata (22.09. – urodziny... mojego brata), zasiadłem po długiej przerwie za kółkiem "rybowozu", aby sprawdzić stan akumulatora i... okazało się, że jest totalnie rozładowany. Zapadła więc szybka decyzja – jadę pierwszym kursem autobusowym, który będzie robił poranną trasę w stronę interesującej mnie miejscowości. Budzik odzywa się o godz. 3:40, więc mam godzinę na spokojne śniadanie, przygotowanie całodziennej wałówki, zrobienia herbaty do termosu... W pierwszy autobus, który "wyprowadzi" mnie z osiedla, wsiadam o godz. 4:57, a w ten "właściwy", którym pokonam parędziesiąt kilometrów, zasiadam o godz. 5:27. Dzięki temu, że jest to kurs ekspresowy, wysiadam niemal przy samej Odrze kilka minut przed godz. 6.
OWOCNY MARSZ
Na przystanku zmieniam szybko obuwie (z butów na kalosze) i udaję w stronę wału przeciwpowodziowego, którym będę maszerował otulony lasem łęgowym. Tuż przed ścianą lasu, jeszcze niemal w zupełnych ciemnościach, napotykam się na pierwszy gatunek zwierzyny łownej. Kuropatwy, czyli małe "kulki", które zrywają się do lotu w ostatniej chwili, niemal spod nóg.
Śledząc wcześniej prognozy i widząc rozgwieżdżone niebo wiedziałem, że jest to najzimniejsza noc od wielu miesięcy i po raz pierwszy poranny miejski termometr pokazał 4 st. Ale wystarczyło oddalić się kilkaset metrów od cywilizacji, aby przekonać się, że nadodrzańskie łąki doczekały się pierwszego przymrozku. Takiego symbolicznego i fragmentarycznego (gdyż w jednym miejscu trawa była mokra, a kilka kroków dalej już "sztywna"), ale jednak przymrozku! A to oznaczało jedno! Jeśli wilki nie zjadły jeszcze wszystkich jeleni w okolicy, to byki powinny grać wspaniały koncert!
I tak też było, bo gdy tylko zniknąłem w łęgowym lesie i do moich uszu przestał docierać szum aut jadących drogą, która przez jakiś czas towarzyszyła mi w pierwszym etapie marszu, usłyszałem pierwsze tej jesieni ryki! Gdy je słyszę, moje szczęście jest pełne i niczego więcej mi nie trzeba, nawet ryb!
Z każdą minutą robiło się coraz jaśniej i... głośniej! Nie ryczał jeden byk, nie dwa, nie trzy i nie pięć! Głosy wspaniałej orkiestry dochodziły z obu stron rzeki i z różnych odległości! Ale ten najniższy, od którego aż przechodziły ciarki po całym ciele i od którego miało się wrażenie, że ziemia drży, odzywał się bardzo blisko i ewidentnie zbliżałem się do niego z każdym krokiem. I gdy już byłem tak blisko, iż zaczynałem wytężać wzrok w topolowy fragment łęgu, moją uwagę przykuła sarna (koza), która wyszła na wał z tegorocznym koźlęciem, aby skubnąć soczystej, pełnej rosy, trawy. Przez dłuższą chwilkę patrzeliśmy na siebie nawzajem z odległości kilkudziesięciu metrów, po czym ruszyły w stronę Odry i wodząc za nimi oczami...
niespodziewanie zatrzymałem się "paczałkami" na dwóch jeleniach bykach, które, jak się okazało, właśnie między tymi topolami, urządziły sobie w tym roku rykowisko! O sarnach szybko zapomniałem i całkowicie skupiłem się na przepięknych bykach! Jeden z nich był ewidentnie młodszy, co było widać po "lichej" sylwetce. Był ósmakiem, maksymalnie dziesiątakiem. Ale ten obok to był przepiękny, wielki, łowny byk, z potężną i nisko osadzoną grzywą, która świadczyła o tym, że jest to już kilkunastoletni osobnik! Nie skupiłem się na liczeniu odnóg w porożu, ale był to minimum czternastak-szesnastak (u nas jelenie nie wytwarzają tak pokaźnego wieńca, jak te mazurskie, czy zachodniopomorskie). Jednak on, tak samo, jak ten młodszy, byli na tej scenie jedynie "kibicami", gdyż nie mieli przy sobie łań i nawet nie odpowiadali na JEGO głos, który wydobywał się z równie bliskiej odległości, ale zza wierzby, która uniemożliwiła mi podziwianie króla tego fragmentu lasu, który z pewnością miał przy sobie łanie! I aż ciężko jest mi wyobrazić sobie, jak musiał on być gigantyczny, skoro jeden z "kibiców" był... potężny (jego grzywa budziła respekt)! Jednak wilki nie zjadły wszystkiego, ale o ich obecności oraz presji świadczy fakt, iż jeszcze nigdy nie widziałem rykowiska tak blisko wioski! Ryczącego króla i pierwsze zabudowania, znajdujące się na skraju łęgowego lasu, dzieliło (sprawdziłem dokładnie na geoportalu)... niespełna 300 metrów!
Ruszyłem w dalszą drogę, gdyż było już zupełnie widno i zauważony przez jelenie, nie chciałem dłużej ich niepokoić. Po kilkukilometrowym marszu doszedłem w końcu na wybrany odcinek Odry, gdzie planowałem spędzić cały dzień.
PRZYGOTOWANIE DO ŁOWIENIA
Stanąłem na skraju lasu, wśród dębów i wiązów, które... niemal stykają się z Odrą, więc przygotowując się do łowienia, miałem jednocześnie podgląd na rzekę. Z jednego pokrowca wyciągnąłem "klasyczny" spinning, czyli moją ulubioną "zetkę" - Team Dragon Z-series: 2.75 m, 4-18 g. Podpiąłem do niej kołowrotek z równie ulubionej serii "fiszmejkerów" - Fishmaker II Stealth w rozmiarze 3000, z nawiniętą plecionką 0.12 mm (nie pamiętam modelu) i długim na kilkanaście metrów przyponem z żyłki HM80 MONO o średnicy 0.223 mm, zakończonym niezniszczalną i niezawodną agrafką SPINN LOCK w najmniejszym rozmiarze, 14. Natomiast z drugiego pokrowca wyjąłem "wykałaczkę" - CXT MS-X MicroSpecial: 1.98 m, 1.5-12 g. Podpiąłem do niej "kołowrotkową zetkę" - Team Dragon Z w rozmiarze 2500 z nawiniętą plecionką 0.10 mm (również nie pamiętam modelu) i analogicznie długim przyponem z żyłki HM80 MONO o średnicy 0.182 mm, oczywiście zakończonym taką samą agrafką, jak w zestawie pierwszym.
PORANNE STARCIE
Gdy byłem już gotowy, reklamówkę z butami i pokrowcami schowałem w leśnej gęstwinie i udałem się na pierwszą ostrogę. Brak jakichkolwiek wydeptanych ścieżek i obfita rosa (w lesie temperatura była dodatnia) sprawiły, że dotarcie do wody zajęło mi wiele czasu, gdyż udeptywałem wysokie pokrzywy centymetr po centymetrze. Ale nie spieszyłem się, na ten dzień byłem już spełniony (rykowisko). Na wodzie panowała cisza, na powierzchni od czasu do czasu pojawiały się jedynie ciche spławy białorybu. Boleni nie widziałem, ani nie słyszałem. Jednak nie martwiłem się tym, bo chociaż nad wodą pojawiłem się dopiero pierwszy raz od rzekomej śmierci Odry, to wiedziałem, że mimo ogromu ton zdechłych ryb, Odra pozostanie taka sama, z tysiącami wielkich okazów, a śladowy letni ubytek nie będzie w naszych wynikach zauważalny. No, może jedynie w ten sposób, że zaraz po "śmierci" Odry, gdy zakazało wędkowania, był to czas żniw, czas poprawiania rekordów. Wszak ryby, które pościły przy chwilowym dyskomforcie, prędko ruszyły na intensywny żer i była to idealna okazja do detronizowania oficjalnych krajowych rekordów w wielu gatunkach! Prawdziwie był to czas kapitalnych łowów, co jest potwierdzone na wspaniałych fotografiach (kto, gdzie i co - to zostawię dla siebie) i mocno żałuję, że nie miałem w tamtym czasie możliwości zarzucenia wędki w odrzańskie nurty! Pierwsze dwie główki, na które poświeciłem cały ranek, obłowiłem bardzo sumiennie, jednak nie doczekałem się brania. I gdy zbliżało się południe, udałem się w górę rzeki, aby sprawdzić baseny o innej charakterystyce. Z krótkich ostróg, postanowiłem przenieść się na długie.
POŁUDNIOWE STARCIE
Po dłuższym marszu w dobrze "dającym" już słońcu, przy ciągłym akompaniamencie ryczących ze wszystkich stron byków, dotarłem zgrzany na wybrane miejsce i po wyswobodzeniu się niemal ze wszystkiego, co miałem na sobie, zabrałem się za kanapkowe śniadanie. Basen, przy którym "wcinałem", nie wybrałem przypadkowo, gdyż wiedziałem, że lubią się tam kręcić stada drobnicy. I gdy tylko się przyjrzałem, zobaczyłem stado dużych uklei i drobnych kleni, a przy samym brzegu tegoroczny narybek (tak, Odra umarła...). Po obfitym śniadaniu wziąłem "zetkę" do ręki i zacząłem obławiać "drobnicową ciszę", widząc oczami wyobraźni, jak pod nimi pływają bolenie. Toniowe i przydenne prezentacje różnych przynęt boleniowych na nic się zdawały, ale operujące słońce zachęciło drobnicę oraz średniej wielkości klenie do zbierania z powierzchni małych owadów. Taka aktywność bardzo często pobudza i podnosi bolenie, więc sięgnąłem po "wykałaczkę", z której pomocą "grałem" twitchwing'owym bezsterowcem. Jednak bez efektów. Ale nie martwiłem się tym, gdyż była to moja pierwsza wizyta nad wodą po bardzo długiej przerwie, a dodatkowo poziom wody był taki, za jakim wybitnie nie przepadam, więc cierpliwie szukałem "złotego środka", bez napalania się, że go znajdę.
W pewnym momencie usłyszałem pierwszy tego dnia boleniowy atak. Dwie główki dalej, na środku basenu, ale ostrość zakrętu pozwoliła mi go dokładnie zlokalizować. Wiedziałem, gdzie się za chwilę udam, ale przyjąłem to na chłodno i skupiłem się na dalszym obławianiu basenu, który "męczyłem" od dłuższego czasu. W końcu stwierdziłem, że wystarczy i udałem się... oczywiście, że dwie główki wyżej. W tym basenie również oczkowało sporo drobnicy, ale tutaj bolenie wykazywały powierzchniową aktywność i z każdą minutą ataków było coraz więcej. W jednym czasie żerowało przynajmniej kilka boleni, ale były to małe osobniki, poniżej 60 cm. One mnie nie interesowały, ale obławiałem to miejsce, z nadzieją, że niżej mogą żerować "ciche krawężniki". Jeśli tak było, to... nie udało mi się ich przechytrzyć. Między boleniami, pokazywały się też klenie i zanotowałem piękny atak odrzańskiego standardu (40+ cm) z efektownym wyskokiem, jednak... pudło. W końcu wróciłem na poprzednią ostrogę, gdzie zaczynałem "południową rundę" i... złowiłem bolenia, ale nie był on w rozmiarach mnie interesujących.
Gdy popołudniowe słońce przyjemnie przypiekało, a bolenie zaczęły wykazywać swoją aktywność na kolejnych międzytamiach, zdecydowałem, że udam się na główki, na których zaczynałem dzień.
POPOŁUDNIOWE STARCIE
Ścieżkę miałem już wydeptaną z porannego podejścia, więc było o wiele prościej. Jednak nim doszedłem do miejsca, z którego chciałem wykonywać rzuty, kleń zawiadomił o swojej obecności powierzchniową aktywnością. To może i boleń za chwilkę zrobi to samo – pomyślałem sobie. I zacząłem od "tłiczingowego" powierzchniowca, którym grałem z pomocą CXT MS-X (1.98 m, 1.5-12 g). W drugim rzucie woda się otwiera, boleń atakuje z wielką wściekłością, ale nie trafia. W ułamku sekundy ponawia atak jeszcze dwukrotnie, włącznie z całkowitym wyskokiem, ukazując swoje gabaryty. Rekordem świata nie był, ale kręgów i hałasu narobił, jakby człowiek skoczył "na bombę"! Wykonuję jeszcze kilka rzutów ale nie powtarza, więc odkładam "wykałaczkę" i sięgam po Team Dragon Z-series (2.75 m. 4-18 g), gdzie mam zapiętego bezsterowego "podpowierzchniowca". I to było to, gdyż potężny atak następuje już w pierwszym rzucie! "Zetką" wyjąłem już wiele ryb, w tym masę boleni w przedziale 70 - 80 cm, sandacze w przedziale 80 - 90 cm i szczupaki w przedziale 80 - 100 cm, więc mam ją dobrze "ograną" i wiedziałem, że... po "śmierci" Odry nic się nie zmieniło i na kiju mam klasyczną, jesienną rapę "70+". Była wyjątkowo silna, a jej trzepnięcia głową były bardzo mocne. Gdy w końcu podciągnąłem bolenia pod zalane trawy i widziałem, że wobler jest cały połknięty, ale strzela nie są naruszone (brak farby), zaparkowałem go w tej gęstwinie traw i po szybkiej ocenie na oko (poniżej 75 cm), zostawiłem go w wodzie bez jakiegokolwiek dotykania. Odłożyłem kij i wziąłem się za ustawienie aparatu na statywie (plecaku). Gdy wszystko było przygotowane i schyliłem się po bolenia, okazało się, że wobler był już wypluty, ale... boleń nie odpłynął. Udało mi się go chwycić i cyknąć na samowyzwalaczu szybką serię zdjęć. Miara pokazała 72 cm, więc nic specjalnego, ale... no nie wszystkie siedemdziesiątki ocierają się o "8" z przodu.
Odstawiłem bolenia w zalane trawy, aby odpłynął, kiedy zechce i wziąłem do ręki spinning. W pierwszym rzucie złowiłem niedużego klenia (ok. 30 cm), ale kolejnego bolenia już się nie doczekałem. Gdy obie ryby odpłynęły, udałem się na drugą z porannych główek, jednak bez kontaktu z aspiusem.
POWRÓT NA STYK
Do wieczora było jeszcze sporo czasu, ale byłem uzależniony od ostatniego autobusu, który odjeżdżał o godz. 19:20, więc nie mogłem sobie już pozwolić na "wieczorne starcie". Wiedziałem, że muszę ruszyć w drogę powrotną 1.5 godz. wcześniej, aby nie biec i nie wsiąść do autobusu, jak zdyszany parowóz, ale... znacie ten "ostatni rzut". Nim ten ostatni okazał się faktycznie ostatnim, nim rozbroiłem wędki i kijki oraz młynki pochowałem do pokrowców, nim kalosze zmieniłem na buty, nim to, nim tamto, to okazało się, że na powrót mam jedynie godzinę. A gdyby tego było mało, na powrocie usłyszałem trzaskające gałęzie, które oznaczały przemieszczającego się byka, więc musiałem na chwilę się zatrzymać i... skończyło się tym, że zboczyłem nieco. Byka co prawda nie dojrzałem, ale za to znalazłem kolejną aktywną norę, więc... jeśli wszystko "zagra", to w przyszłym roku, na wiosnę, będę mógł cieszyć oczy niedoliskami przy dwóch norach, a nie przy jednej, jak to miało miejsce tej wiosny! Niestety, o spokojnym powrocie nie było mowy, więc biłem wszelkie rekordy świata w szybkim chodzie. Momentami zaczynałem tracić nadzieję, gdy spoglądając na szybko uciekające minuty, widziałem ogrom trasy, który był wciąż do pokonania. Ale... uff, na przystanek dotarłem o godz. 19:19, czyli minutę przed czasem, zdążyłem! Aaa, w drodze powrotnej natknąłem się na jelenie obu płci (byki i łanie), ale ten pośpiech udzielił mi się nawet teraz, w trakcie pisania. I to tak mocno, że... zapomniałem wcześniej o tym wspomnieć.
***
Urodzinowy dzień spędzony był wyśmienicie. Nad Odrą, z przepięknie grającymi bykami, z pokazującymi się na powierzchni rybami różnych gatunków (takiej aktywności nie widziałem od lat... yyy, przepraszam, to był tylko sen, bo przecież Odra umarła...). Ryby może wielkie nie były, ale w tym dniu nie one były najważniejsze.
Przez cały dzień obłowiłem cztery ostrogi, które dały mi trzy ryby, ale tylko jedna "zasłużyła" na pamiątkowe zdjęcie. Jednak nie martwię się tym. Ba, uważam, że byłoby nudno, gdyby na każdym wyjeździe łowiło się kilka medalowych sztuk. Raz do roku można trafić "dzień konia" i holować bolenia za boleniem, ale tak na co dzień, to zdecydowanie nie, podziękuję. I tak już całkiem na koniec. Wybaczcie mi te kilkukrotne ironizowanie o martwej Odrze... Tak, padło dużo ryb, tego nikt nie zaprzeczy. Pewnie kilkaset ton, bo myślę, że o wiele więcej, niż ktokolwiek oszacował. I każdej ryby szkoda, bez wyjątku. Niestety wielu wędkarzy dało ponieść się emocjom i krótkie zdanie "Odra umarła", bardzo często z wulgarnymi dodatkami, można było znaleźć w przysłowiowej lodówce. Nie, Odra nie umarła i po krótkim "przeziębieniu" ma się bardzo dobrze. I było to oczywiste od samego początku, że tak właśnie będzie, bo nie takie "choroby" Odra przetrwała. Kto łowił wielkie ryby, nadal je łowi, nic się w tej kwestii nie zmieniło. Odra, to ogromna rzeka, z której każdego dnia(!), od tysięcy lat, znikają tony ryb – zjadają się nawzajem, zjadają je tysiące drapieżnych ptaków oraz ssaków, zjadają je wędkarze, zdychają z różnych powodów. Ba, są trute w każdej sekundzie swojego życia przez "tablicę mendelejewa", która jest wlewana do rzeki w każdej nadodrzańskiej miejscowości.
Ale Odra żyła, żyje i będzie żyć.
Mariusz Drogoś
Team Dragon