Wasze historie i testy

Sandacz z płycizny

SPIS TREŚCI

To TEN – jeden na milion. Nieliczny z pozostałych – tych, które nie zeszły w dół rzeki podczas niżówki. A teraz go złowię dla własnej satysfakcji i zwrócę rzece, by okazać szacunek.

Jeszcze 3 miesiące temu, zaraz po rozpoczęciu sezonu spinningowego, wszystko wyglądało inaczej. Ryb nie było może pod dostatkiem, ale znacznie łatwiej było je dostać w miejscach, w których spodziewać się ich powinienem. Sam nie wiem, kto w chwili obecnej jest bardziej zdezorientowany niskim stanem rzeki – wędkarz, który nagle musi zupełnie zmienić podejście i styl łowienia, czy ryby, dla których domowy sufit obniżył się o jakieś 3 metry?

Na chwilę obecną, odpuściłem sobie obstukiwanie dna w głębokich dołkach. Pukałem, pukałem, i nikt nie otworzył. Zapewne w domku było pusto. Dopiero przy którejś wyprawie z rzędu oświeciło mnie, że to, co do tej pory uważałem za okonia bądź szczupaka, żerującego na drobnicy tuż przy brzegu, jest sandaczem, który wybrał się na wycieczkę w nieznane. Sytuacje ta nie miały reguły, „zedy” podchodziły pod sam brzeg zarówno w największe upały, jak i podczas kilku ostatnich, chłodniejszych dni. Zmusiło mnie to do porzucenia całej, dotychczas zebranej, wiedzy o tej rybie. Po 20 latach praktyki, musiałem niczym dziecko nauczyć się wszystkiego od nowa.


 

Powoli i wzdłuż. Tak lubię.

Z początku nie mogłem zgrać się z żerującymi przy brzegu sandaczami. Oddawałem rzuty w nurt, stosując cięższe wahadłówki i klasyczne sandaczowe jigi, w tym również koguty. Pozwalałem przynęcie zejść do dna, by następnie powoli ściągać ją, poprzez spokojne partie wody, pod sam brzeg, zahaczając przy tym o uskok głębszej rynny. Brań jednak nie było, mimo że nawet ułamek sekundy później ryba potrafiła uderzyć w gromadzącą się obok brzegu drobnicę. Zmieniłem zakres wagowy stosowanych przynęt – skupiłem się na płytko schodzących, niewielkich woblerach oraz kilkucentymetrowych, miękkich imitacjach płoci i uklei, montowanych zazwyczaj na 3-gramowej główce jigowej. Przestałem też lokować przynętę w nurcie a skupiłem się na podłużnych rzutach wzdłuż linii brzegowej i wolnym prowadzeniu przynęty, zarówno z prądem jak i pod prąd. Stojąc u podstawy ostrogi bądź przybrzeżnej skarpie, widziałem swoją przynętę, prowadzoną na kilkunastocentymetrowej mieliźnie, wzdłuż rynny. Pozwalało mi to, co pewien czas pozwolić jej „ześlizgnąć” się na głębszą wodę, by po sekundzie znów wrócić na płytki tor prezentacji.

Gdy po pierwszym takim manewrze z toni, tuż za 5-centymetrowym Reno Killerem, wyłonił się wymiarowy sandacz, serce zabiło mi mocniej. Hałas i zamieszanie, jakiego narobił podczas brania sprawiło, że przyciąłem zbyt wcześnie, wyrywając mu przynętę z pyska. Chwilę później – kolejna taka sytuacja i znów zacinanie ryby nie w porę. Jednego dnia, straciłem w ten sposób kilka ładnych ryb.
Nie mogłem jednak nic na to poradzić – widząc rybę chwytającą moją przynętę, zacinałem jak gdyby z automatu, a moja klasyczna, bardzo sztywna wędka sandaczowa, nie spisywała się po prostu w roli bufora. W zaistniałej sytuacji, postanowiłem więc rozejrzeć się, za nowym kijem sandaczowym.

Sprzęt dla wybrednych.

Mój wybór, nieprzypadkowo, padł na wędzisko Dragon Viper Pro Drop Jig, długości 2,30 metra i ciężarze wyrzutowym 6 - 25 g. Jest to stosunkowo sztywny kij, o miękkiej szczytówce i bardzo szybkiej akcji, który zgodnie z przewidywaniami, świetnie sprawdził się w tej (opisanej) właśnie sytuacji. Poza tym, przyda mi się podczas jesiennych wypraw na zbiorniki zaporowe. W wolnej chwili, na pewno skrobnę również, artykuł na temat tej przyjemnej w użyciu wędki.

Na szpulę kołowrotka powędrowała oczywiście mniej rozciągliwa od żyłki, plecionka o średnicy 0,16 mm. Niby zielona, niby już wysłużona, ale jednak dająca pewniejsze zacięcie. W połączeniu z miękką akcją szczytową, dobrze trzymała ryby, również na dużym dystansie.


 

Sukces

Dzień pierwszy – zupełnie nowy ja, zupełnie nowy sposób. Tylko woda ta sama, co poprzednim razem, no i pływające w niej sandacze…Przemierzam kolejne metry wzdłuż linii brzegowej, szukając skupisk drobnicy i żerującego przy niej drapieżnika. Po 10 minutach namierzam potencjalne stanowisko sandacza. Otwieram kabłąk. Oczami wyobraźni widzę już, jak sześciocentymetrowy wobler ląduje w upatrzonym kilka sekund temu miejscu, w którym woda wiruje jeszcze, wprawiona w ruch potężną płetwą ogonową atakującego sandacza. To TEN – jeden na milion. Nieliczny z pozostałych – tych, które nie zeszły w dół rzeki podczas niżówki. A teraz go złowię – dla własnej satysfakcji, i zwrócę życie – by okazać szacunek.

Rzut idealny – wprost pod zanurzone w wodzie gałęzie, rosnącej tuż przy brzegu, wierzby. Wobler rusza powoli pod prąd, smużąc sterem po piaszczystym dnie. Wtem, tuż za nim, tworzy się fala i sekundę później, walczę już z ładnym, wymiarowym sandaczem. Przycięty idealnie, grotami obu kotwic. Nie miał szans na spięcie, choć panicznie walczył do samego końca, wyskakując ponad taflę wody, co rusz bijąc w stronę brzegu, by znaleźć schronienie w pobliskiej trzcinie. Po szybkim zdjęciu, zgodnie z obietnicą (jak zawsze z resztą), wraca do wody. Mój sposób się sprawdza! – powtarzam sobie, zmierzając w stronę kolejnej główki.

W ciągu trzech kilkugodzinnych wypadów z rzędu łowię 14 sandaczy w przedziale 30-55 cm, plus kilka szczupaków oraz okoni. Wszystkie złowione za dnia. Większość niewymiarowa, lecz nic w tym dziwnego – duże osobniki, o ile jeszcze nie spłynęły w stronę Bałtyku, kurczowo trzymają się nielicznych, głębszych stanowisk, których namierzenie mogłoby okazać się niewarte zachodu. Grunt, że na tej wędkarskiej pustyni stworzyłem swoją własną oazę.
Będąc na rybach warto kombinować i porzucać swoje nawyki w łowieniu; zwłaszcza gdy zmusza nas do tego sytuacja – bo dobry wędkarz, to wędkarz elastyczny.
Do artykułu dodałem też kilka zdjęć z zeszłego sezonu, miłego oglądania.

Paweł Karwowski