To był ten dzień
2 czerwca, po ulewnych deszczach, woda w rzece miała idealny poziom i kolor (identyczny jak słynny Guinness). Gdy tylko przyjechałem nad rzekę, czułem, że to będzie ten dzień! Niestety już na początku wędkowania zgubiłem swój nowy podbierak Dragona (zwrócili mi go później angielscy wędkarze). Jak pech to pech; niedługo potem potężny podmuch wiatru zerwał mi z głowy całkiem nową czapkę Salmo, która popłynęła sobie z wartkim nurtem do Atlantyku. Niezrażony przeciwnościami losu wytrwale obrzucałem błystkami obrotowymi bankowe miejscówki. Ryby reagowały bardzo dobrze, praktycznie każde potencjalne stanowisko dawało mi niezłego, jak na Kerry, pstrąga potokowego (do 40 cm długości). W końcu dotarłem do niepozornego miejsca. Była to wyrwa w nabrzeżnych krzakach, którą zrobił farmer spychając „krzaczory” do rzeki.
Postanowiłem wykonać kilka rzutów. Woda miała średni uciąg i maksymalnie metr głębokości. W drugim rzucie prowadząc z prądem błystkę błyskawicznie zaatakował piękny łosoś, który nagle zmaterializował się wyskakując za warkoczami wodnych roślin. Bam! Siedzi! Czuję, że ryba należy raczej do tych bardziej walecznych. Minimalnie luzuję hamulec. Łosoś szaleje coraz bardziej, przecinając rzekę w różnych kierunkach. Modlę się tylko, by odbił na środek albo popłynął pod drugi brzeg. Niestety postanawia popłynąć pod prąd, coraz bardziej zbliżając się do mojego brzegu, a tym samym zanurzonych w wodzie gałęzi. Łosoś wybiera dobrze ponad 30 metrów linki i w końcu zaplątuje ją na wystającej daleko w nurt gałęzi. Bez zastanowienia wskakuję do wody. Na szczęście do przelania moich woderów brakuje dosłownie 2-3 cm. Łosoś w końcu staje, a ja delikatnie próbuję wyplątać plecionkę z gałęzi. Nagle linka luzuje się, a ja widzę spływającego z nurtem łososia. W końcu jakimś cudem udaje mi się uwolnić linkę z gałęzi i odzyskać kontakt z rybą, która o dziwo ciągle siedzi na kiju. Wypoczęty łosoś tym razem postanawia sobie poskakać. Śliczna, kilkukilogramowa, srebrna ryba raz po raz zawisa w powietrzu. Widok jest niesamowity. Ryba powoli jednak zaczyna słabnąć; kolejne odjazdy stają się mniej gwałtowne, linka z kołowrotka schodzi wolniej. W końcu, stojąc po piersi w wodzie, w plątaninie gałęzi, udaje mi się podebrać łososia za nasadę ogona.