Tak! Dzisiaj jest ten dzień, czuję to... mniej więcej z takim przeczuciem obudziłem się tego dnia. Moja wewnętrzna intuicja podpowiadała mi, że dziś na pewno coś grubszego przygnie kijek... Cały mój tegoroczny sezon opierał się w zasadzie na spontanicznych i dość krótkich wypadach spinningowych. Tak też było owego dnia, kiedy to... postanowiłem zapolować na jesiennego, wiślanego sandacza.
Mój standardowy zestaw, którym operuję nad podkrakowską Wisłą to opisywany już wcześniej kijek: Dragon Express długości 270 cm z ciężarem wyrzutu w przedziale 10-35 gram, młynek: Dragon Fishmaker FD w rozmiarze 3000, plecionka: Dragon Ultra 8x Nano Braid w kolorze fluo (jasna zieleń). Na końcu, rzecz jasna moja ulubiona gumka z serii V-lures, mianowicie JUMPER w ubarwieniu fluo, uzbrojona w 12-gramową główkę.
W tym miejscu chciałbym podzielić się kilkoma skromnymi uwagami na temat plecionki, którą łowię w tym sezonie. Wspomniana Dragon Ultra 8X Nano Braid to model z najnowszej oferty Dragona. Gdy nawinąłem ją na szpulkę, byłem bardzo mile zaskoczony. Nowa linka nie ma tendencji do pozostawiania farby na przelotkach wędki. Ponadto bardzo równo układa się na kołowrotku, jak też świetnie z niej schodzi. Dzięki praktycznie okrągłemu przekrojowi i dobrej gładkości rzuty są znacznie dłuższe niż w przypadku innych linek dostępnych na rynku. Jako że łowię w trudnych warunkach i zawsze lubię mieć zapas mocy, moja linka ma dedykowaną wytrzymałość równą 23,5kg…. To naprawdę wystarczająco, by w razie przysłowiowej „draki”, rozgiąć kotwicę i uwolnić ukochanego woblera czy niezastąpioną gumkę! Warto również zwrócić uwagę na to, że plecionka nie ma tendencji do chłonięcia wody czy też do odbarwień. Ma to dość spore znaczenie, gdy łowimy w zimnej wodzie i pojawiają się pierwsze przymrozki. Również istotne jest to, że po dłuższym okresie użytkowania nie zauważamy niechcianego strzępienia i przetarć. Plecionkę można śmiało polecać zapalonym łowcom sandaczy i szczupaków w chłodnych warunkach.
No właśnie; wróćmy do tego, co w wodzie pływa… Ów dzień, kiedy to zachciało mi się polowania na sandacze, rozpocząłem od obławiania pobliskich kamiennych ostróg. Pochmurne niebo, lekki wiatr i delikatna mżawka nie napawały mnie zbytnim optymizmem. Jako że jestem zmarzluchem, postanowiłem tego dnia obłowić tylko 3 najciekawsze i najbardziej obiecujące miejscówki. Pół godziny biczowania wody na pierwszej miejscówce nie przyniosło żadnych efektów… No nic, myślę sobie, przecież zostają jeszcze dwie. Rach-ciach; szybko przemieszczam się o kilkaset metrów w dół rzeki. Standardowa procedura i filozofia „pół godziny” - jeśli nic nie weźmie idę dalej. I tak mija pół godziny… a ja wciąż bez kontaktu z rybą… Na moment przychodzi chwila zwątpienia. Co jest? Czy ja zapomniałem, jak się macha tym patykiem? Następnie kilka słodkich słówek pod nosem i udaję się w stronę trzeciej miejscówki. O tak! To musi być to. Zero śladów dreptania wzdłuż brzegu, jestem tu „nowy”. Pierwszy rzut, delikatnie w stronę spokojnej wody. Seria podbić i wyciągam… Drugi rzut ciut dalej… znowu seria podbić, kilka muśnięć o kamyki i wyciągam… Ciśnienie rośnie z minuty na minutę i presja powoli staje się nie do wytrzymania. No nic, macham jeszcze raz.
Delikatnie i z gracją Jumper opada na taflę wody. Zamykam kabłąk, wędka pod kątem ok. 60 stopni. Bacznie zaczynam obserwować szczytówkę. Pierwsze podbicie z nadgarstka i opad, drugie podbicie z nadgarstka… o, coś drgnęło! Ułamek sekundy i mój mózg wysyła błyskawiczny impuls do ręki zatytułowany: TNIJ!!! No to tnę! Jest! Udało się! Czuję pulsujący ciężar na końcu zestawu! Wreszcie siadło! Pewnie, ale i z rozsądkiem, zaczynam holować rybę do siebie. W międzyczasie wchodzę delikatnie do wody. Ryba jeszcze przez moment próbuje stawiać opór. Mijają może 2 minuty i mam ją pod sobą. Okazuje się, że do zdjęcia zechciał „zapozować” 60-centymetrowy „sandałek”. Ciężko wypracowana rybka, mimo niedużych rozmiarów, daje niesamowitą frajdę i radość z pasji jaką jest dla mnie wędkarstwo. Polecam każdemu!
Tradycyjnie z wędkarskim pozdrowieniem
Mateusz Lasek