Wakacje, wakacje… a cóż to są te wakacje? To pojęcie powoli staje się obce. Nawał pracy w ostatnich kilku miesiącach sprawił, że moje wędkarskie poczynania i plany zeszły na boczny tor. A jednak, dzięki swoim zdolnościom organizatorsko-manipulacyjnym, udało się mi wygospodarować trochę wolnego czasu na wędkarską wyprawę. Cel był prosty: połowić co się da, z jak najlepszym rezultatem. Ale zacznijmy od samego początku.
Dzień wcześniej, jak to zwykle bywa, wędkarska przygotówka, aby rano być gotowym i nie motać się z wędkarskim dobytkiem. W swoim spinningowym arsenale posiadam 3 zestawy: Dragon Guide Select Gnom 7 – 28 g, 2,60 m plus kołowrotek innego producenta w rozmiarze 30, Dragon Moderate 2 – 12 g, 2,82 m + Dragon Ultima FD30i, Dragon Express 10 – 30 g, 2,70 m + Dragon Fishmaker FD30i.
Tak, możecie się śmiać (bez wątpienia jest to jedno z wędkarskich zboczeń), bo zawsze zabieram te 3 zestawy nad wodę. Do całego ekwipunku dorzucam garść woblerów pod klenie i jazie, kilka pudełek z gumkami oraz pudełko wobków pod bolenia… Dobra, najważniejsze mam za sobą, a teraz reszta: podbierak, wodery, kamizelka, czapka, karta wędkarska…hm, chyba wszystko mam. Jestem gotowy, więc spokojnie kładę się spać.
Budzik dość szybko informuje mnie, że pora wstawać. Jest godzina 4 rano, niedziela 20 lipca 2014 roku. Reszta domowników słodko śpi, a ja starając się nikogo nie obudzić wymykam się z domu. Przemierzając ulice mojego miasteczka mijam kilka mniej lub bardziej znajomych mi twarzy, zegar wskazuje 4:20, jestem w połowie drogi. Szybko zgarniam po drodze mojego dobrego znajomego, z którym będę łowić.
Około 4:45 jesteśmy na pierwszej miejscówce. Lekka mgła rozciąga się nad rzeką, nurt jest spokojny, lustro wody w miarę czyste z gdzieniegdzie płynącymi patykami. Brzeg średnio dostępny z bujną trawą i krzakami. Na około rozpościera się lasek i trochę pól uprawnych. Cisza, spokój i co jakiś czas śpiew porannego ptaka. Tak w skrócie można scharakteryzować klimat naszej miejscówki. Montujemy zestawy i dość żwawo przedzieramy się przez wysokie krzaki rosnące wzdłuż brzegu. Miejsca upatrzone, łowimy oddaleni od siebie o jakieś 50 metrów. Jesteśmy pozytywnie nastawieni, w końcu jeszcze 2 dni temu widziano tutaj dorodne klenie i jazie. Ale jak to bywa w życiu, a już szczególnie w życiu wędkarza, szybko okazuje się, że ryby tego dnia jakoś nie bardzo są chętne do współpracy. Po godzinie machania wędką notuję zaledwie 2 brania, z czego oba zmarnowałem. Kompan wyprawy również nie może pochwalić się na obecną chwilę zadowalającym wynikiem. No kurde! - co jakiś czas wymyka mi się z ust. I co teraz? Tyle przygotowań, miejscówka w miarę dobra, wędkarze w miarę czujący temat, a ryb jak nie było, tak nie ma. Po krótkiej naradzie stwierdzamy, że dajemy im jeszcze godzinę, jeśli nic nie ugryzie, to zmieniamy naszą bajeczną miejscówkę na inną. Owa godzina, jak nie trudno się domyślić, mija dość szybko. Równie szybko i my docieramy do nowego miejsca. Różni się znacznie. Szybki nurt i wielka kamienista plaża potocznie zwana „łachą” umiejscowiona od wewnętrznej strony zakrętu. Chwilę stoimy i obserwujemy, co się dzieje. Tu i ówdzie dostrzegamy oznaki życia w wodzie. To już jakiś plus.