Ostatnio, przeglądając internetowe strony związane z wędkarstwem, przeczytałem kilka komentarzy osób, które chyba mają więcej wspólnego z komputerem niż z praktycznym wykorzystaniem swoich umiejętności nad wodą.
Po lekturze tych komentarzy zrobiło mi się trochę przykro. Tym bardziej, że część z tych postów dotyczyła sprzętu testowanego, używanego i opisywanego w moich wcześniejszych artykułach. Żeby coś złowić, trzeba być nad wodą. Ja nad wodą mieszkam. Z okna, przy którym teraz siedzę pisząc te słowa, widzę 810-hektarowe jezioro. Do najbliższej rzeczki pstrągowej mam 15 minut jazdy samochodem, od 30 do 50 minut - do najlepszych w kraju łowisk trociowych. W godzinę jestem na morskiej plaży lub nad Odrą, drugą co do wielkości polską rzeką. Do tego kilkadziesiąt mniejszych jezior o rzut beretem. Pomorze Zachodnie - wszędzie mam blisko. Mogę wyskoczyć na ryby na godzinkę przed pracą, na dwie po pracy, albo na cały wolny dzień. I tak też robię. Od lat prawie 40. Najpierw wyprawiałem się z ojcem, później sam, następnie z dwoma synami, ale także z kolegami. Nie jest ważne z kim, ważne by być.
Fakt bycia tzw. miejscowym nie oznacza, że łowię zawsze i wszędzie. Są dni glorii i chwały. Są też dni porażek. Ważne, aby z każdej wyprawy wyciągnąć odpowiednie wnioski. Bo jak ryby są, to biorą; lepiej lub gorzej, ale zawsze coś da się wydłubać. Nawet najlepsze przynęty spinningowe nie są w stanie skusić do brania drapieżnika, którego w danym obszarze wody po prostu nie ma.
Jesienią ubiegłego sezonu nad moim "domowym" jeziorem, pakując sprzęt do łodzi, spotkałem grupkę wędkarzy przybyłych z Niemiec. Od kilku dni wynajmowali domek nad wodą. Narzekali na brak ryb w jeziorze. Mieli do dyspozycji łódkę bez echosondy napędzaną wiosłami, więc po krótkiej rozmowie poleciłem im najbliższą zatokę. Starałem się wytłumaczyć, że drapieżniki stoją na ostrym stoku, który jest oznaczony kilkoma butelkami pełniącymi rolę bojek. Sam popłynąłem na odległy o dwa kilometry ciąg podwodnych górek. Po kilku godzinach biczowania wody poddałem się. Była guma, był wobler, prowadzone płycej, głębiej, tak i śmak, nic. Widocznie nie biorą. Spływam do przystani, gdzie zastaję wcześniej poznanych niemieckich wędkarzy. Są wyraźnie podekscytowani. Pokazują mi dwa dorodne szczupaki, które zabrali na kolację i zdjęcia kilku wypuszczonych. Poklepują mnie po plecach w podziękowaniu za wskazanie super miejscówki. Pytają, co ja złowiłem. Odpowiadam, że... nic.
O świcie następnego dnia wpływam we wspomnianą zatokę. Na ekranie sondy gotuje się od stad drobnicy. Co chwilę widzę pojedyncze, lecz duże łuki. Po chwili moja wędka wygina się w piękną parabolę. Terkot hamulca... Bo jak są to biorą.
Grudzień. Ostatnia wywiadówka w szkole syna przed nadchodzącymi świętami. Po drodze Odra, więc jak zwykle "zupełnie przypadkowo" w bagażniku leży spinning, kołowrotek z nawinięta plecionką i pudełko z gumami. Nie za bardzo lubię łowienie w mieście, ale tak przy okazji kilka chwil nad rzeką zawsze można spędzić. Po spełnieniu obowiązków rodzicielskich w szkole melduję się nad rzeką. Moje miejsce jak zwykle wolne (tutaj roi się od zaczepów). Pytam łowiących obok wędkarzy o wyniki. Z przekonaniem mówią, że nędza. Montuję sprzęt. Dzisiaj „szczeciński” drop shot. Rzucam daleko, jak wszyscy. Woda rwie. Nurt szybko znosi mój zestaw w dobrze znaną mi kupę kamieni. Urywam. Drugi raz rzucam bliżej. Przynęta dociera do dna, gram chwilę szczytówką, czuję i widzę charakterystyczny pstryk i po chwili pierwszy niewielki sandaczyk melduje się na nabrzeżu. Sytuacja powtarza się kilkukrotnie. Zaliczam siedem rzutów na siedem pełnych. Wszystkie brania mam prawie pod nogami, kilka metrów od brzegu. to idealny moment na testy gum. Otwieram pudełko i każde następne podanie wykonuję inną przynętą. Sandacze gryzą raz lepiej, a raz gorzej. Wyłączam się z otoczenia, ze świata, z cywilizacji. Jestem tylko ja i ryby. Coś burczy w kieszeni; cholerny telefon. To żona chce się dowiedzieć czy przed świtem dotrę do domu. Patrzę na zegarek. O rany, mruczę zdziwiony, dochodzi północ. Niechętnie składam sprzęt. Dwóch panów stojących od dłuższego czasu za moimi plecami właśnie wlepia mandat stojącemu obok wędkarzowi, który starał się ukryć niewymiarowego sandaczyka do plecaka. Legitymują i mnie. Pytają, jak to możliwe, że przez godzinę złowiłem z dziesięć ryb, a moi sąsiedzi zaledwie jedną malutką. Nim odpowiedziałem patrzę, jak mój sąsiad wykonuje kolejny kilkudziesięciometrowy rzut prawie na środek rzeki. Myślę, po co to robi, skoro biorą przy samym brzegu? Odbieram dokumenty i z uśmiechem odpowiadam: Bo jak są to biorą.
Styczeń. Jak początek roku, to oczywiście trocie. Uparcie obławiam swoje najlepsze miejscówki. Na otwarciu jedna ryba, potem długo nic. Ani ja, ani moi synowie, ani nawet mój kolega (znakomity zresztą trociarz) nie możemy złowić ryby. Chodzimy po rzece bez kontaktu. Dramat, jak to określa mój starszy syn. Kolega od kilku dni namawia mnie na zmianę odcinka. Po co? W ubiegłych latach tu były, to i w tym sezonie muszą tu być. Kolejny weekend na zero. W poniedziałek idę do pracy, a kolega jedzie na inny odcinek. Łowi trzy ryby. Przeżywam szok. Nie mogę w to uwierzyć. Następnego dnia zrywam się z pracy. Gdzie jadę? Wiadomo, w miejsce łowienia kolegi. Mam dwa brania, a mój towarzysz wyjmuje po długim holu piękną osiemdziesiątkę. Kolejny wypad rozpoczyna podobną rybą, a ja po południu łowię trzy mniejsze. Bo jak ryby są, to biorą.
Łowię tyle lat, a dalej popełniam wiele błędów w sztuce wędkarskiej. Wynika to najczęściej ze starych przyzwyczajeń. Wszyscy boimy się trochę czegoś nowego. Bo jak coś jest dobre, to – myślimy sobie - po co to zmieniać? Niestety, tak nie warto robić, tkwić w starym. Gdyby tak robić (tkwić w starym), to do dziś łowilibyśmy bambusowymi wędkami a ideałem przynęty byłaby wahadłówka zrobiona z łyżki stołowej. Świat idzie do przodu. Nawet ryby się uczą. Szczególnie to widać na łowiskach No Kill, gdzie mimo dużej ilości ryb wcale nie takie łatwe jest sprowokowanie ich do brania. Czasem wystarczy założyć inną przynętę lub zmienić sposób prowadzenia, a innym razem efekt przynosi zmiana łowiska. Nad wodą każdy dzień jest inny. Jeżeli w artykule piszę, że dana przynęta jest dobra, nie oznacza to automatycznie, że jest łowna w każdej wodzie i w każdych warunkach. Nasz sprzęt ma nam pomóc w złowieniu wymarzonego okazu. Sam jednak tego nie zrobi. To jest tylko narzędzie w rękach wędkarza. A dobry wędkarz myśli podczas wędkowania.
Mariusz Sulima & Klan