Dzień nie zapowiadał się optymistycznie z powodu kiepskiej pogody. Zapewne gdyby nie to, że zeszłego popołudnia po pracy wybraliśmy się wraz z partnerem na krótki rekonesans i nabraliśmy ochoty na wędkowanie, to nie znalazłby siły, aby dzisiaj wyciągnąć mnie nad jezioro.
Wygrała jednak świadomość, że w okolicy znaleźliśmy rozmarznięte jeziorko i chcąc nie chcąc musiałam sprawdzić, co się dzieje pod taflą, jak później się okazało - bardzo wzburzoną.
Rzadko się zdarza, aby pogoda odwiodła mnie od planów. Najgorsza to ta deszczowa, bo nie lubię wędkować w „deszczyku”. Gdy do tego dodamy niskie temperatury wczesnowiosennej pory i powiewy silnego, przenikliwego wiatru, powinniśmy uzyskać w rozrachunku ciepłe łóżeczko z kubkiem gorącego kakao i dobrą lekturą. W efekcie jednak powstało wspomnienie pierwszego wypadu w tegorocznym sezonie letnim :)
Zajeżdżamy nad jezioro. Po lodzie już nawet nie ma śladu. Wiatr hula i nie wygląda na to, żeby miało się uspokoić. Deszcz ciągle siąpi. Już się pokazał w mojej głowie diabełek, który kusząco szepcze: "Wsiadaj do samochodu, bo i tak nic z tego nie będzie. Lepiej pojedźmy gdzieś na dobre jedzenie." Jednak moja tęsknota za rybą na wędce jest silniejsza. Przecież grzechem byłoby być nad wodą i nie zarzucić wędki.
Miałam przy sobie matchówkę oraz quivera. Jedno spojrzenie na połamaną taflę i wszystko jasne: match zostaje w samochodzie... Poniekąd odległościówce pozazdrościłam. Ale co mi tam, później będzie jeszcze przyjemniej wskoczyć w ciepłe i suche ciuszki.
Kilka kroków i jesteśmy na miejscu. I tutaj kończą się piękne widoki przedwiośnia. Na miejscu, poza fajną plażyczką... worki śmieci pod drzewem i zniesmaczenie na mojej twarzy. Chociaż tyle, że zebrane na kupę. Tylko żaby nic sobie z tego nie robią kontynuując swój taniec godowy. Nad głowami świergot ptaszków poprawia mi humor na tyle, że zajmuję obrane miejsce na brzegu. Mogłabym przecież pójść dalej i poszukać innej plażyczki.
Dlaczego tutaj?
Dzisiejsza aura jednak skłaniała mnie ku zarzuceniu zestawu akurat tutaj. Dlaczego? Wiatr wiał prosto w twarz. A od nawietrznej właśnie spodziewałam się ryb przebierających w smakołykach poruszonych falą. Ta wymywa je z podłoża podając rybom na tacy żyjątka, resztki roślin i inne smakołyki. W dodatku tutaj latem wyrasta grążel żółty, natomiast zimą zaobserwowałam lód przeszyty bąblami. Świetna stołówka dla różnych gatunków ryb. Musiałam sprawdzić czy dla wędkarzy równie smakowita. Na dzień dobry zajęłam się "kuchnią". Gotową zanętę z serii Elite Płoć Ochotka podałam łyżką zanętową na odległość około 3 m za linię trzcin. Płoć Ochotka sprawdziła się szczególnie podczas wędkowania w zimnej i przejrzystej wodzie. Związane jest to z jej kolorem, który nie odstrasza ostrożnych i słabo żerujących ryb. W dodatku aromat o zapachu ochotki skutecznie wabi ryby, a dodatek żywej ochotki dopełnia mieszankę. Gruba larwa na haku to już tylko formalność, a pierwsza złowiona płotka utwierdza mnie w tym przekonaniu.
Moja wędka
Swoją wędkę skonstruowałam na miejscu. Głównym ogniwem był trzymetrowy quiver Mega Baits Combat o ciężarze wyrzutowym do 50 g. Dokręciłam kołowrotek X-Treme FD720i, na który nawinęłam żyłkę o średnicy 0,14 mm z serii Specialist Pro Match&Feeder. Obciążenie w postaci oliwki o masie 10 g zamontowałam na dodatkowej pętli, a zastosowanie w zestawie krętlika szybkiego montażu umożliwiło błyskawiczną wymianę przyponu.
Kilka długości przyponu
Przygotowałam ich kilka z żyłki Magnum 0,08 mm i zaczęłam kombinować z długością. Chciałam dać rybie szansę na pociągnięcie zestawu jednocześnie uzyskując na tyle delikatną konstrukcję, która umożliwi zaobserwowanie nawet najmniejszej aktywności ryb. Trafione okazały się przypony długości 20 cm. Dzięki temu nie zanotowałam pustych brań. Przy każdym stanowczym zadrganiu szczytówki zacięcie zwieńczone było wyholowaną płotką.
Niestety pogoda nie pozwoliła dłużej się cieszyć tą przygodą. Na tym zimnie nawet aparat fotograficzny zastrajkował i uniemożliwił zrobienie fotki z rybką. Musiałam się zadowolić zdjęciem z telefonu zrobionym przez mojego partnera. Nie myśląc dłużej o niczym innym, niż zrzucenie z siebie przemoczonych ubrań (ważyły już chyba o 5 kg więcej) spakowaliśmy manatki. Szczęście, że ograniczyliśmy ilość sprzętu do minimum, bo gdy rozpadało się na dobre my już siedzieliśmy w samochodzie.
Pomimo nieprzyjemnej aury udało mi się złowić pierwsze ryby sezonu. Jest to dla mnie bardzo satysfakcjonujące a wszystko zawdzięczam ultradelikatnemu quiverowi. Mój partner łowiący przy mnie na feeder, do którego zamontował najdelikatniejszą szczytówkę, nie miał możliwości zaobserwowania aż tak wielu brań. Pomimo, że jemu również się udało złowić kilka ryb, to o wiele mniejszą ilość zaciętych i wyholowanych sztuk zaszczepiła w głowie jego marzenie o quiverze. Coś czuję, że szykuje się starcie tytanów :)
Magdalena Szpula Szypulska