Tegoroczne rozpoczęcie sezonu nie było dla mnie łaskawe. Dużo różnych czynników przełożyło się na brak sandaczy, a jeśli nawet udało się skusić rybę do brania, wielkością nie powalała.
O tych trudnościach pisałem w ostatnim artykule, w którym trochę pomarudziłem, ponarzekałem… Ot, taka wędkarska codzienność. Koniec końców jakieś ryby jednak były, co oczywiście sprawiało, że miałem ochotę wypływać na wodę jeszcze raz i jeszcze raz z nadzieją, że w końcu coś fajnego się trafi. Pewnie wypływałbym na wodę bez względu na wyniki, bo przecież nie tylko o ryby chodzi w tym hobby; kto spędził nad wodą kawałek swojego życia ten z pewnością o tym wie i mnie rozumie. Podobnie zapowiadała się końcówka czerwca; dwójka serdecznych kolegów miała wpaść nie tyle na ryby, co w celach towarzyskich i tak też się stało, ale po kolei.
Ruszyły się
Na kilka dni przed ich przyjazdem odbieram telefon z ciekawą informacją: „Kuba wpadaj, biorą!” - te trzy magiczne słowa wystarczyły, żebym spakował trochę przynęt… albo znacznie więcej, niż trochę i ruszył nad wodę. Z przystani na miejscówkę mam około 10 km, co oznacza dla mnie około 20 minut płynięcia, i właśnie po takiej podróży byłem gotów na starcie z sandaczami. Pierwsze rzuty pokazały, że kolega mnie nie oszukał: masa brań i po kilku minutach zaczęły wyjeżdżać pierwsze sandacze, których przez godzinę złowiłem cztery sztuki. To był jeden z tych dni, kiedy naprawdę żerują i drugorzędne znaczenie ma kolor czy nawet praca przynęty - wystarczy trafić z odpowiednim prowadzeniem, prezentacją przynęty. Dwie ryby udało mi się skusić na Fattiego, a dwie na moją ulubioną gumę Phantaila, jak się później okazało ta guma dała mi sandacza życia.
W głębi duszy miałem nadzieję, że taki stan rzeczy utrzyma się podczas pobytu kolegów z drugiego krańca Polski. No, ale wiadomo, sandacze są nieprzewidywalne i różnie to mogło być. Wróciłem do domu i położyłem się spać, aby w pełni sił przywitać już jadących do mnie Maćka i Maksa. Spotkaliśmy się wczesnym rankiem i po ogarnięciu kilku spraw usiedliśmy do ploteczek przy kawie. Dawno się nie widzieliśmy, więc wędkarskim opowiadaniom nie było końca. Przejdźmy jednak do tego, co nakręcało nas wszystkich najbardziej, a więc tajemniczych i pięknych sandaczy.
Wypłynęliśmy jeszcze po ciemku, bo jak mawia parafraza znanego porzekadła: Kto rano wstaje… ten sandacza dostaje”, co nie miało jednak przełożenia na dzisiejsze łowienie.
Wyprawa na 2 łodzie
Brania zaczęły się dopiero o godz. 8:00, dokładnie o tej godzinie padła pierwsza ryba; warto wspomnieć - pływaliśmy na dwie łódki, ja z Maksem a Maciek z Andrzejem, i to właśnie im przypadł pierwszy sandacz.
Była to całkiem ładna ryba i sprawiła, że z lekką zazdrością wróciłem do łowienia.
Ku mojemu rozczarowaniu, przez kolejne kilka godzin byliśmy bez zeda na pokładzie, ledwie kilka brań i urwanych ogonków gum sprawiało, że lekko spięty wciąż byłem gotów na branie, miałem nadzieję na fajną rybę. W końcu jednak musiałem trochę pomarudzić, zmieniłem przynętę na nadbużańskiego pewniaka, Phantaila.
Czasami warto ponarzekać
Zarzuciłem rippera i zacząłem pojękiwać do śpiącego od pewnego czasu Maksa, że nie biorą, że pogoda nie taka, właśnie miałem wymawiać kolejne uważane za nieładne określenie, kiedy coś delikatnie przysiadło na gumę, wykonałem szybkie zacięcie i czuję narastający toporny opór, a po chwili ryba ruszyła do przodu. Pierwsza myśl: Pewnie to sum, których na przyujściowym odcinku Bugu nie brakuje.
Nie pasowała tylko jedna rzecz, a mianowicie brak charakterystycznych dla suma uderzeń ogona, wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że to może być wielki sandacz; po dłuższej chwili niemal byłem przekonany o tym fakcie. Powiem szczerze, że nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak stresowałem się podczas holowania ryby, nawet Maks wyraźnie się ożywił i kiedy go o to poprosiłem ochoczo wyjął kotwicę. Dlaczego miał ją wyjąć? Przy dużych rybach robię to zawsze, przede wszystkim w obawie przed zaplątaniem się ryby w ciężarek, przez co spora część wędkarzy traci życiowe ryby a tego osobiście bym nie chciał - stracić sandacza przez mój własny błąd. Wróćmy jednak do końcówki holu i emocji, które trudno opisać słowami. Ryba już była blisko łódki i właśnie tu pokazała, co potrafi; w zasadzie jak każdy sandacz ostro murowała do dna przez dobrą minutę i stawiała się aż do lądowania w podbieraku, gdzie po dłuższej chwili wylądowała. To jest sandacz. Dopiero teraz mogłem odetchnąć z ulgą i pośpiesznie zrobić rybie parę zdjęć, po czym szybko ją wypuścić, co jest bardzo ważne w letnią pogodę, gdy temperatura zarówno wody i powietrza jest wysoka. Kiedy sandacz odpłynął nadszedł czas na radość, która jak można się domyślać była wielka, a opisać ją po części mogą tylko zdjęcia.
Sandacze walczą
Cytując pewnego wędkarza z Lubelszczyzny, ta mamuśka zmieniła moje postrzeganie sandaczy jako ryb, które łowię wyłącznie dla brania i udanego zacięcia. Dotychczas byłem przekonany, że sandacz fighterem (wojownikiem, walczącym) nie jest, podczas gdy ten wyprawiał naprawdę niesamowite cuda na kiju wcale nie delikatnym, bo Dragon Pike Special - od kilku sezonów używam na sandacze i sprawdza się niemiłosiernie, a duże ryby sprawiają wrażenie jakby same do niego lgnęły. Całości zestawu dopełnia niezawodny kołowrotek Ryobi Slam 3000 z nawiniętą plecionką Jiggin Braid 0.16 mm. Tym zestawieniu również wyholowałem suma długości 165 cm i jak widać, żyje i ma się dobrze. A o jego mocy przekonało się wielu łowiących ze mną kolegów.
No i najważniejsze na koniec, swoista wisienka na torcie, czyli niezawodny Phantail. Klasyka, a jednak ma w sobie to coś, co tygryski lub lepiej rzec wampiry lubią najbardziej. Sandacze idą na tę gumę.
I kończąc tym optymistycznym akcentem, życzę wszystkim takiego sandacza, o którego w Polsce coraz ciężej, ale jak widać da się i pozostaje mieć nadzieję, że podobne ryby wrócą do nas na stałe.
Kuba Kaczan