Nie od dziś wiadomo, że sandacz jest rybą wybitnie chimeryczną. Nawet przy ustabilizowanej pogodzie, złowienie mętnookiego może okazać się nie lada wyzwaniem. Jak ważny potrafi być dobór odpowiedniej przynęty, wie chyba każdy łowca tych przepięknych ryb.
Czasami sandaczowe gusta bywają wyjątkowo dziwaczne. Stawiają przed nami takie wymagania, iż niejednokrotnie potrzebujemy kilku godzin, aby rozgryźć ich upodobania. Z taką sytuacją spotkałem się wielokrotnie. Bywały dni, kiedy ryby reagowały wyłącznie na konkretny model gumy, jej rozmiar i kolor oraz ciężar główki jigowej. A także odpowiednie zaprezentowanie owego wabika. Rozszyfrowanie takiej zagadki sprawia ogromną frajdę. I takową miałem jakiś czas temu, gdy po wielu godzinach na wodzie złowiłem jednego sandacza, jednak przez ilość analogicznych sytuacji na przestrzeni lat, wiem, iż nie był to przypadek.
Tego dnia, warunki pogodowe były wybitnie niekorzystne. Wiejący prosto w twarz wiatr był tak mocny, że na środku rzeki powstawały fale przewalające się jak na nadmorskiej plaży. Ewidentnie przechodził front, czego dowodem był bardzo szybki skok ciśnienia o niemal 20 hPa. Dodatkowo, pogoda zmieniała się niczym w kalejdoskopie: deszcz, słońce, tęcza i tak na okrągło. Gdyby tego było mało, dzień wcześniej woda podskoczyła z poziomu 140 cm na wskaźniku do 280 cm, a gdy pojawiłem się rano nad wodą… ponownie było 140 cm. Gorszej sytuacji wymyślić sobie chyba nie mogłem.
Udając się nad wodę wiedziałem, że złowienie czegokolwiek będzie bardzo trudne. I tak faktycznie było. Przez sporą część dnia, nie doczekałem się najmniejszego kontaktu z sandaczami. Ale nie chciałem się łatwo poddać, miałem ogromną chęć złowić mętnookiego. Popołudniu, około godz. 14, udałem się na kolejną główkę i zdecydowałem: nie ruszam się stąd, zostaję tu do wieczora. Zacząłem od wąskich, typowo sandaczowych gum.
Przerzuciłem różne modele, wielkości, kolory oraz główki jigowe o zróżnicowanej masie. Klasyczne podbicie, na szuranego, ostre podbicie. Nic. Zrobiłem to samo także z gumami, które charakteryzują się mocniejszą pracą. Także nic. Obławiałem dołek, gdzie sandacz musiał stać. Nie brałem innej możliwości pod uwagę. Ale co z tego, skoro od dwóch godzin nie potrafiłem go skusić do brania? Zaczęło się ściemniać, przed przejściem na nocne łowienie zajrzałem ostatni raz do pudła z gumami i założyłem prawdziwego „wariata”. Fatty 4" (10 cm), białe z czerwonym ogonkiem (Indeks S-01-070), uzbrojone w ciężką główkę jigową V-Point SPEED. Kto miał do czynienia z tym wabikiem, ten wie, jakie zamieszanie robi w wodzie i jakie powstają bicia na kiju w trakcie opadania przynęty. Guma iście szczupakowo-sumowa. Wykonałem daleki rzut i po dojechaniu do dna zacząłem ją prowadzić bardzo agresywnymi skokami. W drugim rzucie, gdy po którymś podbiciu guma ponownie zbliżała się do dna, poczułem niezbyt mocne, ale wyczuwalne pstryknięcie. Wymarzone i wyczekane pstryknięcie! Natychmiast zareagowałem gwałtownym zacięciem i poczułem niezbyt duży, ale opór! Łowiłem mocnym wędziskiem, bo do nich zdecydowanie zalicza się Guide Select Cobra (Indeks 25-50-275), które świetnie obsługuje tego typu przynęty, gdyż można bez obaw „majtać” nimi, nie szczędząc na sile w momencie wyrzutu, a przy takiej gumie jest ona potrzebna jak mało kiedy.
Sandacza do brzegu podholowałem bardzo szybko. Łowiąc w basenach, gdzie zazwyczaj uciąg jest znikomy, ryby wielkości 70-80 cm (właśnie z tego przedziału był ten złowiony), na tej „szpadzie” nie mają zbyt wiele do powiedzenia. Ale zastosowania tej wędki wymagają przynęty, po które sięgam regularnie: duże, mięsiste i ciężko uzbrojone. I powiedzmy sobie szczerze, sandacz nie jest rybą, która wyróżniałaby się walecznością, a największe zamiłowanie do tego gatunku bierze się z brania, które potocznie nazywamy pstryknięciem.
Była to jedyna ryba tego dnia, ale jak wspomniałem wyżej, nie wierzę w tej sytuacji w przypadek, ponieważ nie był to pierwszy ani drugi raz, kiedy po sprawdzeniu kilku czy kilkunastu różnych przynęt gumowych, sięgam po ciężko uzbrojone Fatty i niemal natychmiast wyjmuję sandacza (bądź sandacze). Typowe dla tego gatunku przynęty, takie jak np. Lunatic czy Viper, są naprawdę świetne na drapieżniki z dwiema płetwami grzbietowymi, ale gdy czasami zawodzi książkowa teoria, właśnie ten „krąpik” (tak nazywam Fatt’iego) najczęściej ratuje mi sandaczowy wyjazd. Owe zdarzenie miało miejsce po raz kolejny i myślę, że nie ostatni.
Co sandacze widzą w tej przynęcie? Nie wiem, tym bardziej, że bardzo często daje ryby, gdy one nie są skore do współpracy, a uderzenia w tego „wariata” są delikatne. Zaprzeczenie teorii całkowite, ale za to właśnie kochamy ryby i za to tak lubię ten wabik, który zawsze ma miejsce w moim pudełku o nazwie „sandaczowe gumy”. Jednak to nie wszystko. Poza szczupakami i sandaczami, w mniejszym rozmiarze „dragonowskiego krąpia” lubują się także okonie. Jeden z nich - widoczny na zdjęciu - pochłonął go całego, z „pyszczydła” wystawała jedynie główka jigowa.
Mariusz Drogoś
TEAM DRAGON