Dookoła jeszcze szaro. Gęste opary wrześniowej mgły powoli wędrują po spokojnej tafli wody, ciszę świtu przerywają pluski białorybu.
Już zaczynam rozróżniać kontury rozłożystych i na wpół zatopionych krzaków wikliny stojących niczym wyspy rzucone tu i tam na śródjeziornej płyciźnie. Trwają tak sobie od lat pośród podwodnych łąk wywłócznika dając schronienie gniazdującemu ptactwu, cień rybom w słoneczne dni i schronienie dla narybku bezwzględnie ściganemu przez żarłoczne drapieżniki. O miano oazy walczą z szerokimi na kilkadziesiąt metrów pasami tataraku i trzciny skrywającymi niewielkie, ukryte przed ludzkim wzrokiem jeziorka i pozostałościami brzozowych lasków, o istnieniu których świadczą wystające z wody obumarłe pnie i zalegające dno gałęzie.
Robi się coraz jaśniej, delikatny wiatr przegania resztki mgieł, widzę już zarys brzegu i dzisiejsze położenie dryfującego wywłócznika po niespełna metrowej wodzie. Czy to JUŻ? Tak, czas już zacząć...
Nieśpiesznie montuję swój zestaw od podstaw: pod kij wędruje kołowrotek, plecionka sunie przez przelotki a potem przez krętlik przyponu. Jeszcze tylko znaleźć tego Slidera... Gdzie on jest!? Uf, jest, bidula ugrzązł pod stertą innych. Drżące palce walczą z agrafką i po chwili wędka gotowa.
Potężny wymach z wiatrem w plecy wysyła Slidera na pewną śmierć pośród szeregów kaczodziobych gotowych do zagryzienia Slidera.
Z kijem u góry wprowadzam go w pierwsze ślizgi, nieśpiesznie, delikatnie odchodzi na boki, na sekundę stanie nieruchomo by po chwili znów podpłynąć kawałeczek, to znowu nieśmiało ruszy ku powierzchni, jakby chciał zebrać owada... Pięknie pracuje. Wypisz-wymaluj karaś na antydepresantach albo turysta...
I znowu wchodzi w ślizg i znowu puszcza oczko na powierzchni, i znowu... Oj, nie! Nie tym razem - potężny wir na powierzchni wokół woblera i donośny chlupot wieńczą koniec tego spaceru. Ciszę poranka przeszywa jazgot pracującego pełną parą hamulca Zetki. Rozpoczęła się walka z rybą.
Śródjeziorne płycizny wszelkiej maści, rozległe płytkie blaty, rozlewiska rzeczne - to od nich wszystko się zaczyna, to na nich w pierwszej kolejności budzi się życie po zimowej drzemce, to na nich widać początki nadchodzącej jesieni oraz towarzyszące temu zmiany w przyrodzie.
Niewielkie głębokości, obfitość kryjówek i dostępność pokarmu sprawiają, że cały rok tętni tutaj życie, to tu istnieje największa szanse spotkania z większością gatunków ryb występujących w polskich wodach.
Na przełomie lata i jesieni wszędobylskie zielsko zaczyna już oddawać teren wodzie. Pierwsze kolorowe liście zdobią tu i tam jej taflę, białoryb już nie hasa jak głupi w tyralierach, tylko zbity w stada szuka cieplejszych miejsc, których nie dosięga sfalowana, wczesnojesienna woda.
Coraz częściej widać już pierwsze, jakby jeszcze nieśmiałe ataki niedorostków szczupaka na szwendające się przy powierzchni stynki i wzdręgi, czasem głośny chlupot dojdzie nas spod pasa przybrzeżnego sitowia, czasem usłyszymy charakterystyczne okoniowe cmokanie... Jesienna "machina zagłady" powolutku wchodzi na swoje obroty, rozkręca się, czasem ciut zwolni by za chwilę przyspieszyć. Wrzesień to jej początek, inicjuje start - warto być wtedy nad wodą, doszlifowywać tajniki by być gotowym na póżnojesienny boom.
Uwielbiam ten styl łowienia, te przemyślane, precyzyjne rzuty, ciągłe kombinowanie z wabikami i niesamowite skupienie, aby odpowiednio prowadzić wabik nad zielskiem i wodą na stopę.
Tu wszystko musi być NAJ, wszystko jak należy, drobne odejście od zasad czy chwila zastanowienia kończy się marnym rzutem, spaleniem łowiska czy utratą ryby; to już chyba nawet nie jest spinning - to raczej stan umysłu.
Dla przeciętnego spinningisty to teren prawie stracony. „Tu nie da się łowić” albo „Biorą tylko małe” - to słyszę najczęściej, gdy kolejna łódka obiera kurs na ploso zbiornika. Ma to swój urok. Tutaj zazwyczaj jest pusto, brak konkurencji a dostatkiem ryb mogę cieszyć się sam. Jak i na co? Dwa pozornie banalne zagadnienia, wałkowane milion razy tu i tam; zna je na pamięć chyba każdy spinningista w tym kraju, który od czasu do czasu liźnie lektury. Niby proste i czytelne, jednak jakoś nijak się mają do tego, z czym spotykam się na co dzień na wodach tego typu; są strasznie ogólnikowe i aby nie być gołosłownym opiszę swój sposób na te trudne wody. Nie musi być najlepszy, ale zaręczam, tak właśnie łowię.
Składa się na niego kilka detali dotyczących doboru zestawów, przynęt czy samego podania wabika, sklecone razem dają mi niezłe wyniki w miejscach oferujących cały metr słupa wody do dyspozycji.
Zacznijmy więc od sprzętu.
Wędzisko. Nada się w zasadzie każde o c.w. 4-30 g; a jeśli delikatniejsze a wasza wiara w nie silna - tym lepiej.
Kołowrotek. To serce zestawu, nie może „mulić”, wymagany bezbłędny hamulec, płynna praca i kasowanie luzów na linkach - zawsze i wszędzie, w każdych warunkach i pogodzie. Na jego szpuli dobra, sprawdzona plecionka od 0,12 mm, w miarę nowa, niesterana życiem, bez węzłów i supłów, w kolorze odpowiadającym wodzie w naszym łowisku. Plecionkę tę kończy długi minimum 35 cm przypon o wytrzymałości od 9 kg, koniecznie dobrej marki np. Dragon, wyposażony w dobre uzbrojenie.
W skład moich zestawów wchodzą odpowiednio kije: CF-X CrossForce c.w. 4-21 g dł. 213 cm oraz Street Fishing Spinn 21 c.w. 5-21 g dł. 275 cm i Magnum Ti Light Spinn c.w. 5-25 g dł. 245 cm. Niekiedy zdradzam je dla Guide Select Hornet c.w. 4-18 g dł. 240 cm, a wypływając na głębszą wodę sięgam po NanoCORE Spinn 28 c.w. 7-28 g dł. 1,98 m. Pod nimi wieszam Team Dragon Z FD1035iZ – to właśnie moja "zetka", Specialist-a 1035i, a obecnie również poczciwego XENOS-a 3000 od Ryobi. Na szpulach prym wiedzie tania Magnum 4x bądź Fishmaker 0,12-0,14 mm.
Kończy je ekstraklasa przyponowa, samodzielnie skręcona z zestawów Dragon Self-Made i podkuta Spin Lockami.
Moje pudło to zbiór pływających Salmo Sliderów 10 i 14 cm, Fatso, Sweeperów 14-nastek, leżą tuż obok długich na 15 cm V-Lures Mamb i Bandit, Hering od SG. Woblerowy świat otwierają nieśmiertelne Salmo Perch i Skinner - wszystkie te wabiki mają jedną wspólną rzecz, są wybitnie pływające, często nawet celowo przerobione by nieco schodziły pod wodę. Poppery, czyli woblery powierzchniowe - tych u mnie nie uświadczysz. Moje szczupaki za nic je mają, duży ich nawet nie obwącha a mały od przypadku zeżre. Wożone latami, próbowane tu i tam, nigdy przenigdy nic godnego uwagi nie skusiły. Z czasem rozdane, urwane, zgubione.
Silikon najczęściej wisi na systemikach, wymienione już gumy same w sobie mają dość masy, abym bez trudu posyłał je na wymagane odległości 30-40 m, a pozbawione obciążenia ustawiają się tam, gdzie chcę: 10 cm pod powierzchnią ledwie muskając zielsko pod sobą.
Kolorystycznie używam tylko 2 wariantów, „natura” i „oczołom” - coś w stylu firetiger, ta zasada dotyczy każdego wabika w moich skrzyniach.
Był czas na moich wodach, że pięknie szły na Combo wielkie szczupaki - nic nie chciały, tylko Combo... Sentyment pozostał i od czasu do czasu przemieszam wodę tym duetem.
Technicznie, czyli pierwsze zasieki
Mój wędkarski guru, idol, śp. Jacek S. Jóżwiak napisał kiedyś, że dobrego spinningistę można poznać po tym jak trzyma swój kij, czy z czubkiem skierowanym do dołu beznamiętnie zwija linkę myśląc często o … Maryny, czy gra nim mając szczytówkę na wysokości wzroku, a często i wyżej.
Ja wybrałem drugą opcję, zdecydowanie bardziej wydajną, niż popularna "rzuć i zwiń", którą nazwałbym „ekologiczną”.
Tu właśnie przydadzą się długość naszego kija i jego delikatność, po rzucie w upatrzone miejsce szybkim ruchem zamykamy kabłąk, kasujemy luz na lince i z kijem skierowanym w górę rozpoczynamy pierwszy taniec wabika.
Podniesienie kija sprawia, że podnosimy pracującą przynętę, a opuszczając go niżej – przynęta idzie głębiej. Gdy jednostajnie kręcimy i równocześnie podnosimy kij, to przynęta startuje do góry, chcąc opuścić - utrzymujemy tempo zwijania.
Wędzisko służy nam do nadania "życia" Sliderowi, woblerowi, silikonowej rybce, ona ma grać, lusterkować, płynąć zygzakiem, zbierać coś z powierzchni wody by po chwili zejść pół metra niżej, aby poskubać kępkę zielska. To naturalne zachowanie drobnicy, nigdy nie widziałem płoci czy okonia płynącej "na punkt" w jednej płaszczyźnie, tempie i kierunku. Długi kij to lepsza kontrola wabika na dalekim dystansie, płytsza praca, mniej linki w wodzie - mniej balonów, luzów, mniej zahaczania o zielsko, rzęsę. Jego delikatność to czucie każdego zrywu Slidera, "miękkie startowanie" bez gwałtownych zanurkowań; ta delikatność to dobre rozeznanie jak i czy pracuje nasza guma. To system wczesnego ostrzegania, gdy zaczyna szurać po zielsku, no i w końcu komfort operowania czymś, co nie męczy dłoni. Spróbujcie po mojemu, naprawdę warto.
A na czym polega owo granie wabikiem? To zestaw sprawdzonych ruchów wędziskiem, nic więcej, brak tu magii i "ogólnokrajowej" metody. Każdy powinien wyrobić je sobie sam na podstawie zachowań drapieżników w swoim łowisku. Moje kaczodziobe lubią, gdy Sliderem zagram im takt na dwa, czyli dwa krótkie szarpnięcia, pół sekundy przerwy i powtórka do skutku. Im mocniej szarpniemy tym niżej poszybuje wabik, im wolniej i płynniej, tym ruchy staną się dostojniejsze. Będąc nad wodą kombinujemy z tempem prowadzenia płynnymi ruchami nadgarstka - zazwyczaj jest tak, że słabo żerujące szczupaki lepiej zareagują na ciut gwałtowniejsze zrywy przynęty i krótsze przerwy postojowe. Przynętą bawimy się prowadząc ją aż pod własny kij. Nagminne są gwałtowne ataki na krótkim dyszlu, zaciekawiony wabikiem szczupak potrafi płynąć kilka metrów za nim i strzela w momencie, gdy ten z wody już prawie wychodzi.
Woblerami łowi się podobnie, "na dwa", "na trzy" z pauzą - to się chyba twitching nazywa, tutaj palmę pierwszeństwa oddajemy Skinnerom i Perchowi, dobre opanowanie ich pracy potrafi zdziałać cuda.
Dla gum "granie" to tylko praca w górę i dół wędziskiem. Pozornie proste, lecz nie zapominajmy o tym, iż odbywa się to na pół- czy metrowej wodzie, te skoki to zygzak w paśmie 30 cm.
Pobicia zazwyczaj w "podnoszeniu" wyżej, czasami w najwyższym punkcie - tu ponownie odpowiednia długość kija ma znaczenie, gdyż szybciej reagujemy z zacięciem. Strategicznie podchodzę do tematu, a mianowicie ustawiam się z wiatrem w plecy, to wydłuża rzuty a plećka balonów mi nie robi. Na wszystkie miejscówki napływam od tyłu czy z boku, nie płoszę sobie ryb tam, gdzie zamierzam je złowić. Skupiam się na wszelkich choćby niewielkich przegłębieniach, uskokach na dnie czy zatopionych przeszkodach, nie czeszę każdego litra wody tylko sukcesywnie obrabiam te miejsca, które wcześniej dały mi najlepsze ryby – okres 10 lat prowadzenia statystyk dobitnie mówi, iż są one niezmienne, powtarzalne. Zapamiętane tworzą swoistą mapę, po której się poruszam.
Każde miejsce obławiam skwapliwie, z uporem maniaka, w każde cierpliwie ładuję różnorodne przynęty, urozmaicam ich pracę. Mam pod kontrolą każdy metr zwijanej linki, każdy odjazd Slidera. Nie wstaję z ławki pontonu, nie rzucam kotwicy na pałę tylko delikatnie ją upuszczam na napiętej lince, nie stukam pudłami i nie hałasuję przewalając wabiki - te zazwyczaj mam już wyłożone na wierzchu.
Pamiętać należy, że pod nami jest mało wody i ryby są o niebo wrażliwsze na bodźce z zewnątrz niż ich pobratymcy z głębokiego plosa zbiornika. Cel naszych połowów stoi na niewielkich głębokościach, czasem tuż przy powierzchni wody. W związku z tym, kąt widzenia ryby jest większy, szczupak lepiej widzi i słyszy. Moje łowisko to nie któryś tam metr słabo doświetlonej toni, to jasny bulwar, na którym widać każdego spacerowicza.
Spróbujcie kiedyś takiego łowienia, na podwodnych łąkach i wodzie do pasa, a być może tak jak ja odnajdziecie swoją Szwecję w od lat znanym sobie jeziorze.
Daniel Luxxxis Kruzicki
fot.: autor, Przemas83