Przeczytałem niedawno artykuł kończący się słowami, że na szczęście to raczej należy liczyć grając w totka. Zastanowiłem się głębiej i skusiłem się na polemikę.
Wiele razy miałem do czynienia z sytuacją (zwłaszcza w czasach, kiedy moją dominującą metodą połowu był spławik), że jeden wędkarz łowił, a drugi w tym czasie, kilka metrów od niego nie miał nawet brania. Gdy byli dobrymi znajomymi, to dzielili się informacjami a i to nie pomagało. Sytuacja się odwracała dopiero, gdy zamienili się miejscami. Ryby dalej brały w tej samej lokalizacji, natomiast już innemu wędkarzowi. Po wszystkim wiadomo, że przyczyną były jakieś uwarunkowania łowiska; czasami takie, których my rozpoznać nie potrafimy.
Gdzie tu mowa o szczęściu? Skoro możemy nie dać rady rozpoznać tych specyficznych zależności, to jedyne, co nam może pomóc to sprawdzanie i trochę szczęścia właśnie. Szczęście ma ten z łowiących na lodzie, który wywierci w odpowiednim miejscu otwór, a nie dwa czy trzy metry dalej. Może to decydować o sukcesie. Druga sytuacja to mój spacer nad pstrągową rzeką. Ryby nie są w niej poprzyklejane w tych samych miejscach. Mogą przemieszczać się i patrolować swój rewir. W jednym miejscu mam szansę je wystraszyć swoim zachowaniem (choćby było iście indiańskie), w drugim mam szansę na atrakcyjne zaprezentowanie swojego wabika, zakończone braniem. Ryby nie widzę, tylko zakładam, gdzie może być. Reszta to szczęście… O.K., ryba postanowiła uderzyć w moją przynętę. Przynęta pracując powoduje, że zmienia pozycję. W momencie brania nasz haczyk może być w jednym z bardzo wielu położeń względem pyska ryby. Część z nich nie będzie sprzyjała prawidłowemu zacięciu, czyli znowu szczęście albo jego brak.
Oczywiście można poświęcić wiele czasu na eliminowanie wpływu farta na wynik wędkowania. Spławikowcy na zawodach szukają przy pomocy gruntomierza najbardziej właściwego miejsca na lokowanie zanęty i potem przynęty. Spinningiści starają się być jak najlepiej dostosowani do warunków i sprzętowo wyposażają się po sufit. Nie neguję tego w żaden sposób – sam to robię. Jednak gdzieś dla mnie kończy się przyjemność z wędkowania a zaczyna się rywalizacja z przyrodą i z samym sobą. Jeszcze raz powtarzam: dla mnie.
Dla mnie wędkarstwo to nie pogoń, to nie rywalizacja z przyrodą i innymi wędkarzami. To kontakt z Naturą i jej poznawanie. To kilometry w nogach i rozmaite okoliczności przyrody. To fotografowanie i oddawanie tego nastroju innym.
Czasami, zamiast gonić za rybą chcę się położyć na zwalonym drzewie, powdychać zapachy kwiatów i lasu. Czasami chcę przyglądać się pracującym mrówkom albo żabie, gdy ta wystawiając głowę z wody przygląda się otoczeniu.
Gdybym był skupiony tylko na doskonaleniu wybranej na dzisiaj techniki połowu i na szukaniu tego jednego dzisiaj skutecznego sposobu, może i złowiłbym więcej ryb. Tylko czy te kilka ryb jest warte rezygnacji z tych wielu przyjemności okołowędkarskich?
A może jak już skończę fotografować jaszczurkę, albo przyglądać się chmurom, to właśnie wtedy uaktywni się jakiś okaz w moim otoczeniu? To dopiero będzie szczęście. ;)
Sławek Kurzyński
TEAM DRAGON