Ja, zapalona grunciara, sama nie wiem, co mi strzeliło do głowy: zapisałam się na zawody spinningowe głównie za namową kolegów po kiju.
Nie jestem spinningową dyletantką, gdyż lubię niekiedy z braku czasu (na grunt) wyskoczyć z ultralajtem nad wodę podłubać okonki, czasami trochę ciężej polować na bolenia czy szczupaka. Ten wyjazd był jednak szczególny, gdyż wiązał się ze spinningowaniem w nocy i to w centrum Gdańska.
Dwuturowa rywalizacja rozpoczęła się w sobotę 16. czerwca i trwała do niedzieli 17. czerwca do godziny 5 rano. Wędkowaliśmy na odcinkach Motławy i Martwej Wisły. Impreza miała charakter integracyjny. Chodziliśmy parami i towarzysząca nam osoba pełniła rolę wstępnego sędziego. Każdej złowionej wymiarowej rybie należało zrobić zdjęcie na miarce w taki sposób, aby widoczna była karta startowa partnera.
Rozpoczęliśmy walkę. Na początek obraliśmy prostą taktykę: póki jasno to łowimy okonie, szukamy szczupaka a później katapultujemy się na głębszą wodę i próbujemy chwycić sandacza. Wybrałam na początek kij o ciężarze wyrzutowym od 1 do 10 gramów. Wędka była stosunkowo długa i 2,75 m umożliwiało operowanie przynętą pomimo porastających (miejscami) brzeg trzcin i grążeli, a także dawała możliwość dalekich rzutów lekkimi przynętami. Delikatna wklejka na szczycie wędziska pozwalała mi idealnie poprowadzić przynętę na lekkiej dwugramowej główce nie tracąc z nią ani na chwilę kontaktu, a każde branie, nawet najdelikatniejsze skubnięcie czułam w dłoni spoczywającej na dolniku.
Zaczęłam przygodę od grążeli rosnących wzdłuż wysokiego brzegu. Już na starcie w pierwszym rzucie na końcu zestawu zameldował się krótki szczupaczek. Coś się działo. W miarę posuwania się naprzód dno Motławy było coraz bardziej zarośnięte. Zmieniłam przynętę na obrotówkę, lecz bez efektu. Zaczęłam więc poszukiwanie twardego dna i gdy tylko namierzyłam kamienie rozpoczęłam opukiwanie ripperkiem o drobnej pracy na lekkiej główce Mustad Micro Ultra Point. Ku mojej uciesze trafiłam pierwszą wymiarową rybę, którą mogłam wpisać w kartę. Niestety nie nacieszyłam się miejscówką zbyt długo, gdyż po chwili zbiegli się koledzy i zostałam zmuszona do dalszych poszukiwań. Kolejne miejsce z kamienistym dnem dało następnego „stykowca”, lecz niestety tylko jednego. Po dłuższym bezowocnym wędkowaniu nad roślinnością wróciłam w poprzednie miejsca. Dołowiłam okonka, któremu niestety zabrakło pół centymetra do punktacji. Zaczęłam się cofać tak by o zmierzchu móc jeszcze pomachać kijem Team Dragon Z-series o długości 2,28 m i c.w. 7-25 g. W planie były sandacze. Udało mi się jeszcze z mojej pierwszej miejscówki dołowić okonia 24 cm i na tym zakończyłam pierwszą turę zawodów, gdyż sandacze nawet nie myślały przed północą podjąć ze mną współpracy.
Po krótkiej przerwie na posiłek i nabranie sił wyruszyliśmy w stronę przeciwną, niż poprzednio - naprzeciw sandaczom. Początek był obiecujący, ponieważ niedługo po rozpoczęciu wędkowania złowiłam pierwszego „zanderka”. Niestety sporo mu brakowało do klasyfikacji, ale morale podskoczyło. Więcej werwy po kilku godzinach spinningowania weszło w nadgarstek i sukcesywnie obławiałam kolejne miejscówki. Przede wszystkim zakochałam się w kiju, którym dane mi było operować. Czułość, która przekazała branie jak kopniak w nadgarstek promieniujący do łokcia to jest to, co zmusza mnie do dalszych poszukiwań mętnookich ryb! Lekkość kija, którym łowiłam bez przerwy przez ponad 4 godziny dała szansę na cieszenie się tym czasem i nie było mowy o bólu nadgarstka.
Niestety po wspomnianym braniu długo nic się nie działo, aż do momentu zatrzymania się na dłużej w miejscu, gdzie było o wiele spokojniej, na uboczu, poza krzykami rozbawionych mieszczan, no i można było powędkować na siedząco! Tak, kilka godzin chodzenia ze sprzętem i wędkowania porządnie zmęczyły plecy. Usiadłam sobie wygodnie i obławiałam dno opukując je jigiem o masie 10 g z niedużą smukłą gumą imitującą uklejkę. Poczułam delikatny opór i pomyślałam, że kolega z naprzeciwka rzucił mi na krzyż (przerzucił - co często się zdarzało), więc przeczekałam aż zwinie, nie mogłam wtedy zacinać unikając splątania zestawów. Okazało się jednak, już po zwinięciu przez niego plecionki, że podrywając moją przynętę z dna nastąpiło branie, tym razem agresywniejsze opisywane przez kolegów jako „pstryk” charakterystyczny dla sandacza. Okazało się, że ryba zainteresowała się moją przynętą, którą szurałam po dnie i po prostu ją przydusiła. Gdy ta leżała na dnie musiała być bacznie obserwowana i sandacz zaatakował w momencie poderwania. Dla mnie pozostała jedynie kwestia wyholowania nocnego potworka. I wielkie rozczarowanie, gdyż znowu zabrakło centymetrów na miarze. Mimo to radość wielka ogarnęła me serce, gdy rybka odpływała do swojego królestwa. I tak mijał czas w ciszy nocy i zadumie aż do świtu. Ryby rozpoczęły żerowanie, gdy pierwsze promienie słońca rozjaśniły horyzont. Para wodna skropliła się na ubraniach i zrobiło się chłodnawo. To było dobre orzeźwienie. Ponownie sięgnęłam po wobler, którym co pewien czas próbowałam skusić jakiegoś złośnika. Posłałam do wody Horneta 5 od Salmo, który swoją agresywną pracą nie przeszedł niezauważony przed nosem pasiastego rozbójnika. Była to kolejna rybka do miary i punktacji i niestety - ostatnia. Micro jig dał jeszcze okonka, niestety znów o pół centymetra za krótkiego. Bolki (malutkie bolenie) stukały w plecionkę, która oczkowała w miejscu styku z wodą i przenosiła brania na szczytówkę. Było to nieco irytujące, bo te rybki i tak były za małe i nie liczyłyby się do klasyfikacji.
Nadszedł koniec zawodów. Wszyscy powoli kierowali się do punktu zbiórki. Zmęczeni, ale optymistycznie nastawieni. W końcu nie samymi rybami wędkarz żyje. Trzeba się cieszyć z wspólnych chwil nad wodą.
Po podliczeniu wyników okazało się, że z zapisanych 225 osób (w tym 10 kobiet) zapunktowało 35 wędkarzy. Znalazłam się na 19 miejscu z wynikiem 480 pkt. Zawody wygrali: na pierwszym miejscu Mateusz Iskra (3450), Rafał Justa (1900) na drugim, a trzecie miejsce zajął Piotr Kościuk (1850). Nie obyło się bez nagrody dla najlepszej kobiety i takim sposobem wróciłam do domu z różową wędką, różowym kołowrotkiem, pakietem przynęt i bonem do sklepu wędkarskiego.
Ale nie nagrody liczą się tu najbardziej. Dla mnie było to świetne nowe doświadczenie. Wędkowanie w mieście kompletnie różni się od szlajania po zakrzaczonych brzegach mazurskich jezior, a zawody od prywatnego moczenia kija. Tutaj szczególnie trzeba uważać na wędkujących kolegów i koleżanki, aby nie skrzyżować plecionek, kijów czy kogoś nie przyciąć, chociażby nieświadomego przechodnia czy obserwatora. Trzeba się odpowiednio przygotować, zminimalizować i odchudzić sprzęt. Ale czy to prywatna wyprawa czy zawody, przede wszystkim nie można zapomnieć o pozytywnym nastawieniu i dobrym humorze! A ja już wiem, że zrobię wszystko, aby kolejnej edycji nie przegapić!
Magdalena Szpula Szypulska
TEAM MEGA BAITS