Ciepło, gorąco… I pot ze mnie spływa. Taka aura nie zachęca do spinningowania w gęstym lesie. Raz z powodu komarów i potu, dwa z powodu natrętnych myśli, w jak kiepskim stanie mogą być pstrągi po holu.
Przerzucenie się na szczupaki nie dało ewidentnych sukcesów jakościowych, chociaż ilościowo nie mam co narzekać. Jednym słowem – bez historii. A przecież miało być tak pięknie… Naturę mam poszukiwacza, dlatego też postanowiłem spróbować szczęścia zmieniając obiekty połowów, a co za tym idzie, również i ich techniki.
Mówiąc po polsku: postanowiłem przypomnieć sobie o połowach linów. Te sympatyczne „prosiaczki” zawsze powodowały u mnie wyższe ciśnienie i dobre skojarzenia. Nie są łatwą zdobyczą, ale wynagradzają trud podczas holu oraz swym nietypowym wyglądem.
Jak postanowiłem, tak zrealizowałem.
Na początek sprzęt. Postanowiłem nie hańbić castingu (chociaż kiedyś pokażę lina na taki sprzęt złowionego) i użyłem quivera z serii Magnum Ti. Najgrubsza szczytówka robi z niego coś w rodzaju odległościówki (przyznaję, że to trochę naciągane, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi… co się nie lubi).
Trochę jeszcze innych zakupów mnie czekało, aby skompletować zestaw, ale to każdy, nawet początkujący spławikowiec wie, więc rozwodzić się nad tym nie będę. Nawet kołowrotek kabłąkowy w swojej szafie znalazłem, więc dałem radę nie nadwyrężyć swojego budżetu.
Dużo ważniejszy jest wywiad nad wodą, albo jej znajomość. Większość tubylców zna rejony, w których liny się pojawiają. Połowy gdzie indziej raczej nie dają wielkich szans na sukces. Ja miejsce poznałem dzięki zeznaniom Bartka (dziękuję przy okazji bardzo – w ten sposób miałem kilka kroków bliżej). Podał mi miejscówkę i porę dnia. Znając zwyczaje ryb, łatwiej się wstrzelić. Oczywiście potem zmieniłem trochę taktykę, ale pierwsza ryba pojawiła się dokładnie według informacji przeze mnie uzyskanych.
Kto nie sieje, ten nie łowi, więc wyposażyłem się w zanętę z serii Elite – marcepankiem waniającą - i zestaw podstawowych przynęt (czyli białe, czerwone oraz kukurydza). Z biegiem czasu okazało się, że może nie jest to najskuteczniejszy wybór, ale mogłem ograniczyć się do kukurydzy, jednak o tym za chwilę.
Zanętę wymieszałem z porcją kukurydzy i odpowiednią ilością wody. Nie bawię się w przecieranie przez sito. To jest potrzebne w innych sytuacjach (choćby na zawodach, w których jako junior startowałem i to dosyć intensywnie).
Pierwsze w zanęcie pojawiły się wzdręgi. Jakież to są kolorowe i piękne ryby! Przypomniały mi, jak za dzieciaka łowiłem w rzece właśnie ten gatunek. Rozmarzyłem się, ale wróciłem do rzeczywistości, bo teraz łowiłem zdecydowanie większe ryby. Przeplatały się z płociami. Zabawę miałem przednią, ale liny jakoś się nie pojawiały. Może dlatego, że nie dopłynęły do kukurydzy na dnie, bo wyprzedzały je wzdręgi i płocie?
Żywe przynęty w ogóle odstawiłem na bok, bo były pobierane jeszcze szybciej. Przypomniałem sobie, jak kiedyś łowiłem liny w pewnym bardzo zarośniętym jeziorku. Wydłużyłem więc przypon i zacząłem zakładać na haczyk po 4-5 ziaren kukurydzy. Brania nadal były, ale już trochę rzadziej i jak już były zdecydowane, to i rybę wyjmowałem większą. No i w końcu udało się… Spławik bez drgnięcia, powolnym ruchem odpływającym zanurzył się pod powierzchnię wody. Zacinam i czuję zdecydowany, zupełnie inny niż do tej pory, opór. Hol jak hol, większa ryba to i większa siła. Więcej roślin, ale i z tym sobie dałem radę. Ryba ląduje w podbieraku i już mogę nasycić się widokiem tak dawno niewidzianej ryby. Co tu dużo mówić, przypomniałem sobie łowienie ze spławikiem i że również tą metodą można łowić całkiem ładne ryby. To właśnie one ciągną moja uwagę; ryby, które małe nie są. Wygląda więc na to, że to nie był mój ostatni raz. Że to może być doskonały dodatek do metody spinningowej na ciepłą porę roku. Zwłaszcza wtedy, gdy drapieżniki nie są takie skore do współpracy.
Sławek Kurzyński
TEAM DRAGON
fot. autor, Waldemar Ptak