„Przyzwyczajenie drugą naturą człowieka” brzmi stara maksyma, a ja jestem jej doskonałym, chodzącym na ryby, ucieleśnieniem.
Mam swoje ścieżki nad potokami i rzeczułkami, zapisane w głowie plany batymetryczne każdej okolicznej „kałuży”, w której łowię szczupaki i okonie. W swojej rzece i jeziorze znam każdy kamień, dołek czy zaczep, mechanicznie i bez trudu wymijam denne zawady prowadzoną przynętą nie widząc ich nawet.
Z rybami zrobiło się podobnie i już dawno przestałem ich szukać, ponieważ „adresy” większych potokowców, lipieni czy stanowiska szczupaków są niezmienne od lat i niejednokrotnie podbieram te same ryby.
Z moich pudeł poznikały przynęty nieznane, a także „ostatniej szansy”, zniknęła długa kolejka tych do sprawdzenia. Każdą przegrodę okupują kilery sprawdzane w bojach od lat. Po co mi inne? Przecież „moje” ryby tłuką w to, co mam... Tak było, tak jest i…
Trąci nudą? Może i tak, ale jak dotąd było mi z tym dobrze. Dzięki tak doskonałemu rozeznaniu swoich wód, ilość moich wypadów kończących się o kiju spadła prawie do zera, a przecież chyba o to właśnie w tym chodzi: o adrenalinę podczas holu przepięknej ryby.
Zmiana klimatu
Dalekie wyprawy w nieznane czy pogoń w poszukiwaniu cud-łowisk przerabiałem x lat temu, jednak wyrosłem z tego stając się leniwy. Niestety, ukradkiem zaczęła wkradać się nuda, a wędkarstwo jakby zaczęło powoli tracić swój pierwotny smak.
Niespodziewany wypad nad dolnośląską Odrę był tym, czego mi było trzeba: urzekła mnie magia Wielkiej Rzeki! To było to...
Powoli dojrzewałem do zmiany klimatu i łowisk, a fakt, że Wisłę mam niespełna 20 km od domu tylko to potęgował.
Wielka Rzeka
Wielka Rzeka to łowisko i ryby dalece odmienne od tego, co do tej pory znałem. Przede mną stanęła konieczność gruntownego przeobrażenia posiadanych zestawów, w szczególności zaś wędzisk. Jestem zwolennikiem wypadów z jednym bądź dwoma kijami, dlatego postawiłem na swoisty uniwersalizm i mobilność w terenie, doskonale wiedząc, że noszenie z główki na główkę zbędnych kilogramów utrudnia rozpoznanie i wędkowanie.
Dużym problemem okazała się różnorodność gatunkowa ryb Wielkiej Rzeki, jej nieprzewidywalność ze strony ryb i oferowanych łowisk, ponieważ usiąść na kiju może tu wszystko i niemal wszędzie np. sandacz, boleń, szczupak; w grę wchodzi też przyłów wąsatego, a ja nie chciałbym stracić ryby czy wracać do domu z samym dolnikiem. Chcę mieć chociaż szansę… Pod uwagę musiałem też wziąć termin mego rozpoznania, lato, oraz to, że większość wypraw odbędzie się w ciągu dnia. Wygląda na to, że ryb szukać będę z dala od brzegu, a tu kłaniają się odległości rzutu i połowy w korycie rzeki.
Czy to da się pogodzić? Jest to możliwe? Hm, musi…
Trafić z wyborem
Wędkarski rynek przypomina obecnie dżunglę, plątaninę ofert i nowości, wszystko kolorowe i wszystko się błyszczy, a jedno lepsze od drugiego i wszystko jest Ci niezmiernie potrzebne. Cóż, współczuję ludziom, którzy jeszcze nie osiedli i nie sprecyzowali swoich oczekiwań.
Ja kolejny raz postawiłem na pewność i kolejny raz się nie zawiodę: ProGuide X dł. 3,05 m c.w. 10-30 g powinien być w sam raz. To lżejszy kuzyn mojego podstawowego potokowo-lipieniowego oręża. Pod niego poszła sprawdzona w bojach „Zetka”, czyli Team Dragon Z FD1035 iZ, solidna maszyna i doskonałe doważenie nowego nabytku.
Całość okazała się strzałem w przysłowiową dziesiątkę. Długość kija jest zbawienna podczas szukania ryb u nasady główek oraz podczas próby zgarnięcia daleko grasujących boleni, trzy metry ProGUIDA po załadowaniu katapultuje Spirita niczym karabin pocisk.
Obławianie głównego nurtu czy rynien z dala od brzegu jest prostsze, gdyż na plecionkę napiera mniej wody (z kijem uniesionym ku górze, wtedy powstały kąt jest mniejszy a ja lepiej i szybciej mogę reagować na sandaczowe nieśmiałe skubania gum). Koniecznie muszę to napisać, nawet te delikatne skubanie jest odczuwalne, ponieważ blank nie tłumi sygnału.
Powiem krótko: wybór wędziska poziom master. :) Polecam ProGUIDE X.
Daniel Luxxxis Kruzicki