Byłem przekonany, że nie złowię nic, za to odbędę miłą wędrówkę w pięknej scenerii – prognozowałem tak z pogody: lampa na niebie i lekko spadające ciśnienie nawiedziły Warmię.
W takiej sytuacji pogodowej głos wędkarskiej nadziei szepczący „złów cokolwiek, a będzie dobrze” określił mój plan minimum, ale to Pasłęka postawiła warunki jego wykonania: oddaj mi krew, pot i łzy, a dostaniesz moje pstrągi.
Dotrzeć do wody
Wysoka trawa ustępuje w końcu miejsca zaroślom – gęstszym i trudniejszym do przebycia. Las – cel mojej wyprawy – jest coraz bliżej, ale wciąż nie blisko. Ocieram pot z czoła, poprawiam plecak i zanurzam się w gęstwinę. Spacerku dziś nie będzie. Widzę: pierwsze drzewa, z rzadka prześwitującą za trzcinami rzekę. Nie zauważam za to nory bobra, w którą z impetem wpadam jedną nogą. Komary na sekundę wzlatują, by po chwili znów doszczętnie mnie obsiąść. A więc połowiłem… – tracąc nadzieję wstaję z kolan i przekraczam granicę lasu wraz z całą chmarą owadów na sobie. Drałuję patrząc więcej pod nogi niż na wodę. Wędkarsko jednak nic nie tracę, bo zarośnięte brzegi i tak ciągle jeszcze bronią dostępu do najciekawszych fragmentów łowiska. Z czasem robi się nieco łatwiej. Skwar przestaje mi dokuczać, bo promienie słoneczne w nieznacznym stopniu przenikają przez zasłonę z liści. Rzeka natomiast zaczyna być bardziej dostępną. Tylko insekty tną mnie niemiłosiernie zwłaszcza w chwili zatrzymania, a teraz znowu muszę się zatrzymać: przede mną miejsce do obłowienia.
Łowię
Z bólem serca minąłem parę minut wcześniej kilka moich zwałek i dołków, w których stacjonują znajome pstrągi. Liczę więc, że poznam nowe i wchodzę do wody - tylko tak mogę obłowić zatopiony pień. Stoję nieruchomo, czekam kilka sekund i rzucam. Komary bzyczą swoją melodię, a wystrzeliwszy z któregoś zakątka rzeki kleń, odprowadza płynącą z prądem przynętę. Przypadek? – myślę i wracam do mozolnego przedzierania się zarośniętymi brzegami, jednak o tyle rzadziej najeżonymi wysoką roślinnością, że ciągle mam na oku rzekę i klenie: dzisiaj żerują bardzo intensywnie. Dokonuję błyskawicznej analizy sytuacji. Bardziej uniwersalna „piątka” zastępuje typowo pstrągową „siódemkę” na agrafce uwiązanej na końcu plecionki GUIDE 8X V-Power 0,12 mm. Nie jest ona za gruba na tutejsze pstrągi i daje radę w starciu z mocno zarośniętą o tej porze roku rzeką.
Mur z pokrzyw i krzaków topnieje, a mimo tego mało brakowało, abym zaliczył kolejną jamę wydrążoną przez bobra. Wiem, że do końca wyprawy zmuszony będę do katorżniczej walki z chaszczami, jednak na tym odcinku mam możliwość obławiania szerszych i dłuższych fragmentów rzeki. Złota rybka Efekty zmiany przynęty i lepszego dostępu do łowiska przychodzą szybciej niż się spodziewałem, a że w ogóle się pojawiły mimo moich wcześniejszych przewidywań, to złowiony w końcu kleń naprawdę mnie ucieszył. Wziął w miejscu nietypowym, bo na prostce pozbawionej jakichkolwiek rybie przydatnych cech. Nie wiem czy zrzucić to na karb szczęścia, a może cudowny i nagły progres moich umiejętności wędkarskich. Możliwe też, że złowiony przeze mnie kleń był tak na prawdę złotą rybką, która za zwrócenie wolności nagrodziła mnie w taki sposób, ale faktem jest, że od tego momentu moja skuteczność wzrosła i rozpoczęło się wędkarskie święto. Niesiony sukcesem frunę przez gęsty zagajnik i dopadłszy leżącej za nim polany zarzucam pod drugi brzeg rzeki. Dopinam kabłąk i lśniący w słońcu wobler już mknie prosto jak strzała w stronę jedynego tutaj dołka. Mijając kamień zarzuca jeszcze tylko ogonem na wyjściu z wirażu i lusterkując tak, że nie nadąża już za nim moje galopujące serce, łapie ponownie swój kurs, ociera się niemal grzbietem o powierzchnię wody, przepływa tak kilka dobrych metrów, po czym ostro nurkuje i ginie w czarnej otchłani dołka - widzę to doskonale przez rozjaśniające szkła okularów polaryzacyjnych.
Nadszedł w końcu czas i na króla Pasłęki!
Zapach pstrąga
Pierwszy pstrąg, a złowiłem go nieopodal miejsca, gdzie przechytrzyłem pierwszego i jak się później okazało ostatniego klenia tego dnia, dopiero za czwartym podejściem dał się zaprosić do podbieraka. Niewyczerpany holem i zaprezentowanym mi w jego trakcie tańcem na ogonie, walczył do samego końca. Rzeka zaczęła pachnieć pstrągiem. Wiedziałem, że to mój czas!
Ryba uśmiecha się do aparatu i odpływa w dół rzeki. Ja ruszam w górę, ale nie uchodzę daleko…
Żaden ze złowionych później pstrągów jednak nie przekroczył granicy 40 cm, jakimi dysponował ten pierwszy. Wszystkie charakterystyczne miejsca jednak obdarowywały mnie braniami, co któreś branie kończyło się walecznymi kropkami, a każdy kropek - niepohamowaną radością.
Szczególnie szczodre okazały się strome brzegi porośnięte drzewami, których korzenie ponuro zatapiały się w głęboką wodę – miejsca malujące się jako czarne plamy martwej materii bez dna na tle płytkiej i czystej rzeki. Było w tym coś ascetycznego. Nie chcę marnować tak znakomitego czasu – na mojej rzece nigdy nie wiesz, kiedy okres dobrych brań minie. Plecak mi ciąży, a brzuch mam lekki, obławiam jednak wytrwale ostatnie fragmenty łowiska: metr po metrze, rzut za rzutem. Ekstremalnie wycieńczony wyprawą próbuję jeszcze, z myślą o czymś grubszym na kiju, zmiany przynęty z powrotem na moją ulubioną „siódemkę”, ale szybko rezygnuję. Słusznie, bo gdy po kilku bezowocnych minutach ponownie zakładam „piątkę”, silnie uderza w nią ryba – nieszczęśliwie nie zdążyłem jej zaciąć – i wraca do swojej czeluści pod wpijającymi się w wodę korzeniami starego drzewa.
Siadam na pniu, zdejmuję plecak i patrzę na rzekę. Jest piękna.
Sześć godzin temu przyjechałem nad Pasłękę, pełen niewiary w udany połów. Teraz wracam leśną ścieżką niosąc złożoną wędkę w ręku i talię pięknych wspomnień w głowie. Nie koniec jednak trudów tej wyprawy – ścieżka nagle się urywa. I znów to samo tylko w odwrotnej kolejności. Toruję sobie drogę przez mur z pokrzyw i krzaków omal nie wpadając przy tym kilkukrotnie w dziury w ziemi. Po jakimś czasie las zaczyna rzednąć i z nieba spada, wprost na moją głowę, żar popołudniowego słońca. Dopijam resztkę wody, a nie mając już sił oganiać się od natrętnych insektów nie robię tego – i pokąsany jak nigdy dotąd, o czym się przekonam już w domu, wkraczam w strefę wysokich traw. Nie widzę brzegów tego morza roślin, prę więc przed siebie jak trałowiec do momentu, aż do nich dotrę.
Wracam poobijany, ale niepobity. Wracam czując się zwycięzcą!
Dawid Sokołowski
fot. autor, z arch. Dragona