Zaczęło się jak zwykle. Zakładałem go na koniec mojego zestawu, ale jakoś nie miałem farta, aby coś na niego złowić. Niby wszystko gra, niby pracuje tak jak trzeba, ale jakoś ryby mi się na niego nie wieszały. Taki bywa już los przynęt. Nawet tych najskuteczniejszych…
Wyjazd na Salmo Parsęty był dla mnie inauguracją połowów w tej rzece. Nie byłem tam nigdy (o dziwo), więc tym bardziej byłem ciekawy rzeki i ryb oczywiście. Przygotowany byłem również na odpuszczenie sobie troci i poławianie jakiś mniejszych ryb. Jednak gdzieś tam w głębi duszy czułem, że chyba raczej nie dopuszczę ich do głosu i tylko łososiowate będą w kręgu moich zainteresowań.
Łowimy z Waldkiem jakby obok zawodów. Naszym celem są ryby i zdjęcia. W moim plecaku również lustrzanka, więc obaj objuczeni jesteśmy jak osły (w sumie to nie tylko z powodu objuczenia można by tak nas nazwać - przecież poławianie troci jest niezbyt racjonalnym zajęciem). Pierwszy dzień nie jest zbyt interesującym. Oprócz krótkiej akcji pod sam koniec dnia. Wędrujemy wzdłuż rzeki i obławiamy kolejne potencjalne stanowiska ryb. Zbliża się wieczór. Wchodzimy właściwie na jedno nieco szersze stanowisko, i stojąc tak z dziesięć metrów od siebie rzucamy. Nagle słyszę: "Jest…!". Odwracam głowę i widzę jak siła ryby przygina wędzisko mocno i pulsująco. Kątem oka, ale dokładnie, dostrzegam spław ryby. Jest ładna… Była ładna…, bo szybko spada. Szkoda. Widzę spokój Waldka pomieszany z żalem z powodu straty ryby w okolicach 80 cm. Nic to, łowimy dalej. Czujemy przypływ energii związany z obecnością ryb w rzece. Teraz tylko konsekwencja i dalsze systematycznie łowienie może nam pomóc.
Wieczór przerywa nam walkę. I dobrze, bo nie wiem, ile byśmy jeszcze biczowali wodę w nadziei na powtórkę ze szczęśliwym zakończeniem.
Następnego dnia rozdzielamy się. Waldek ogarnia inaugurację zawodów, a ja na wodę. Trochę zaniepokojony jestem słońcem, które dosyć mocno operuje. Jakoś przy łososiowatych wolę siąpiący deszczyk. Wtedy moja wiara w sukces wzrasta. Ale jak się nie ma, co się lubi…
Po obłowieniu już niemałego odcinka rzeki, zakładam na koniec mojego zestawu Tigera numer 2. Słysząc, że średnia ryb nie jest wielka, nie obstawiam większego rozmiaru. Decyzja okazuje się słuszna, bo już za chwilę mam uderzenie. Jednak holując czuję, że to nie potwór. Już przy brzegu widzę, że na błystkę skusił się jaź. Nieczęsto mam okazję je łowić, więc ryba ta sprawia mi szczególną przyjemność. Szybka fotka na mokrej trawie (rosa po porannym przymrozku utrzymywała się prawie cały dzień) i do wody.
Dalej obławiam kolejne, ciekawe miejsca; teraz z większą wiarą w przynętę. Tak już mam, gdy stosuję przynętę, którą coś właśnie zjadło. Nie mylę się z wyborem Tigera, bo kilkaset metrów dalej, przy samym brzegu mam branie. Czuję jak opór pracującej obrotówki znika i po zacięciu wiem, że mam rybę. Szybko widzę, że jest to niewielka trotka - mały srebrniaczek. Cieszę się; i znowu szybka akcja w mokrej trawie. Teraz już wiem, że inauguracja na Parsęcie jest. Oczywiście wolę większe ryby, ale jak się nie ma co się lubi... Tego dnia już nic się nie wydarzyło. Pozostaje krótka niedziela, bo po południu musimy wracać.
Ranek spędzamy w dzikich i leśnych okolicach. Rzeka jest przepiękna, ale jedynymi rybami, które widzieliśmy, były te pod mostem. Po spotkaniu dwóch wędkarzy z podobnymi wynikami, decydujemy się rzutem na taśmę zmienić łowisko. Wracamy na odcinek, na którym byłem dzień wcześniej. Długo nie musimy czekać. Na końcu mojego zestawu melduje się już tym razem wymiarowa trotka. Czyli teraz to już pełnia szczęścia. Złowienie podczas pierwszej wyprawy dużej ryby mogłoby źle na mnie wpłynąć. A tak mam rybę, wyprawa zaliczona, a wiara w Tigera umocniona. To naprawdę użyteczna przynęta. Ja łowię na nią… Ale to już temat na inny artykulik :)
Sławek Kurzyński
TEAM DRAGON