Późna jesień, przedzimie. Ta pora roku nie należy do czołówki, jeśli chodzi o częstotliwości brań ryb drapieżnych. Woda z dnia na dzień staje się chłodniejsza, ostatnie liście opadają z drzew jak tylko zawieje delikatnie wiatr.
Roślinność wodna obumiera i opada na dno zbiornika, a temperatury powietrza niejednokrotnie powodują, że nasze nogi i ręce trzęsą się z zimna. Ciepła herbata w termosie to podstawowy element wyprawy choćby kilkugodzinnej. A ryby? Ryby gromadzą się w strefach przydennych lub w toni (głębokiego akwenu), gdzie temperatura wody jest wyższa niż przy powierzchni. Szykują się do zimy.
Opiszę jeden z takich dni, który spędziłam nad stawem - wyrobiskiem gliniasto-żwirowym, niedaleko domu rodzinnego. Głębokość tego łowiska nie przekracza 5 m, ale zawiera sporo zaczepów m.in. starą szynę kolejową. Rano pogoda nie była zbyt piękna, pochmurna z kapuśniaczkiem, i do tego temperatura ledwo na plusie. Pozbywając się kobiecych myśli (np. nie idę, bo zimno jak w epoce lodowcowej, bo pada, włosy będę mieć mokre i paznokcie sobie zniszczę) ruszyłam po wędkarską przygodę nad niewielki staw, do którego wracam z sentymentu. Nad nim wracają mi wspomnienia z początków wędkowania.
Zabrałam ze sobą nowego Tech-Pack’a Dragon Street Fishing, wędkę wraz z kołowrotkiem i resztą potrzebnego ekwipunku. Wszystkie potrzebne drobiazgi, dwa pudełka przynęt i termos pomieściłam w kamizelce, dodatkowo podwiesiłam podbierak z nadzieją, że uda się przechytrzyć drapola w paski lub cętki. Idąc nad staw rozmyślałam jaką przynętę założyć (bo dla nas kobiet to wcale nie takie łatwe), aż padł wybór na rippera 7 cm w kolorze ciemniej oliwki z pieprzem na 5-gramowej główce jigowej. No, nareszcie dotarłam przedzierając się krzaczydłami… Ujrzałam piękną jesienną taflę zbiornika niepomarszczoną ani jedną falką, a na niej brązowo–pomarańczowe liście z drzew dębu, wierzby i brzozy delikatnie się poruszały w stronę wypływającego małego cieku.
Pierwszy rzut, fisss… Plum! Rzut pod przeciwny brzeg aż pod trzciny. Zaskoczyło mnie, że plecionka nie zaczepiła się o suwak (jak bywało z poprzednią kamizelką). Kij pięknie katapultował pocisk w miejsce docelowe. Opadnięcie do dna, lekkie uderzenie o dno, podszarpnięcie i oczekiwanie na ponowne opadnięcie przynęty na dno (tak prowadziłam aż pod mój brzeg). Dociągam i uderzenie, natychmiast zacinam… I... właśnie mi ciśnienie podskoczyło, ale nie z radości. Właśnie z impetem przywaliłam przynętą w drzewo zatopione niedaleko brzegu, na którym stałam. Co za pech, pierwszy rzut i taka wpadka. I to na łowisku, które znam od wczesnego dzieciństwa! No nic, próbowałam odczepić pstrykając plecionką, ale nie dało to rezultatu. Trzeba rwać. Puch… i poszło. Wyciągam samą plecionkę już bez przynęty. Wyjmuję z wewnętrznej kieszeni Tech-Pack’a przypon Surflon, dowiązuję go do plecionki i na koniec zakładam z nadzieją na zębacza twistera perłowego.
Macham, macham, macham. Zmieniam łowisko i idę dalej, kolejne rzuty i nic. Cisza. Spotykam miejscowego wędkarza, który mówi: „Pani tu nie ma ryb, wszystko zjedli. Drugi dzień i nic nie złapałem.” Momentalnie opadły mi morale i zapał do dalszego spinningowania. Przychodząc na miejsce kiedyś uważane za bankówkę, znów morale w górę, wracają siły do dalsze łowienie. Ooo… Jakaś ryba właśnie się chlapnęła gwałtownie na powierzchni. Pełna mobilizacja i koncentracja, jakby jakiś zwierz się obudził. Rzut, jakieś delikatne puknięcie w ogonek. Wykonuję kilkanaście rzutów i pustka. Stwierdziłam: może lepiej poczekać, napić się czegoś ciepłego.
Wyjmuję z dużej kieszeni na plecach kamizelki termos, nalewam herbatkę i znów plusk, ryba zmąciła taflę stawu. Mówię do siebie, że to są jakieś żarty. Chybcikiem wypiłam napój, od razu lepiej… ciepełko mnie wypełniło.
Przypuściłam zmasowany atak na miejsce spławu. Cisza... I tak w tej ciszy, lekkiej zadumie obeszłam dookoła staw i dotarłam do punktu wyjścia bez ryby. Czas się pożegnać z glinianką, ponieważ robiło się coraz ciemniej.
Mimo, iż żadnej ryby nie złowiłam to wypad uważam za udany; nie zniechęcajcie się, gdy nic nie chce brać. Może tak jak i ja trafiliście na porę, gdzie właśnie ryby nie żerują lub są bardzo ostrożne. Jak nie teraz to później się uda złowić rybę rozmiarów godnych nowego rekordu życiowego.
Po takiej, może i krótkiej przygodzie śmiało mogę polecić każdemu Tech-Pack’a Street Fishing. Niby zwykła kamizelka, ale na tyle pojemna, że mając tylko ją na wyprawy jednodniowe nie potrzebujemy plecaka. Zawiera dodatkowe dwa wysuwane karabińczyki na szczypce, rozwieracz itp. Posiada siateczkę, która przepuszcza powietrze. Mogę napisać, że nawet zakochałam się w tym cudeńku.
Emilia Jaskulska
TEAM DRAGON ŚWINOUJŚCIE