Czy warto na przedwiośniu odwiedzić pomorską rzekę w poszukiwaniu troci? Oczywiście warto. Ryb wprawdzie jest mniej niż na początku sezonu, ale ostatnie kelty wraz ze wzrostem temperatury stają się coraz aktywniejsze.
No i zawsze możemy liczyć na pierwsze wiosenne srebrniaki. Nie jest to jednak proste łowienie. W trociowaniu nie ma nic prostego. Ilekroć wydaje mi się, że już wszystko o tych rybach wiem, to rzeka daje mi kolejną lekcję pokory w postaci kilku, a nawet kilkunastu wypraw na sucho. Jak więc w miarę regularnie łowić trocie?
Na to pytanie nie ma chyba odpowiedzi. Jest jednak stare prawdziwe wędkarskie powiedzenie: Troć trzeba sobie wychodzić. Zgadzam się z tym w stu procentach. W dodatku twierdzę, że im trudniej, tym łatwiej. Co to znaczy? Otóż im trudniejszy odcinek rzeki, tym łatwiej o sukces. W dobie telefonów komórkowych, Internetu i GPS nie ma już tajnych łowisk. Wieść o złowionej rybie rozchodzi się błyskawicznie i najpóźniej kolejnego dnia odcinek ten okupowany jest przez tłum wędkarzy. Jakoś niespecjalnie lubię łowienie na tego rodzaju fragmentach rzeki, nazywanych żargonowo deptakami. Nie oznacza to jednak, że wcale tam nie zaglądam. Deptaki to prawdziwa kopalnia informacji. Zawsze można dowiedzieć się od miejscowego wędkarza ile ryb złowiono w ostatnich dniach. Daje to pakiet wstępnych informacji: czy ryby w rzece są i na co gryzą.
Mnie jednak zdecydowanie częściej można spotkać na odcinku rzeki z kiepskim dojazdem lub wręcz jego brakiem. Za dodatkowy atut takiego fragmentu uważam… fatalny dostęp do wody. Ryby tam też są, panuje względny spokój, bo komu się chce zasuwać ze dwa kilometry od samochodu do rzeki. Później trzeba skakać po kilkaset metrów od dostępnej do obłowienia miejscówki do kolejnej. Wieczorem minimum godzina marszu do samochodu. W sumie dziennie plus minus dziesięć kilometrów w nogach. Trudne trocie. Ja jednak lubię takie łowienie. To nic, że zawsze wracam piekielnie umorusany i zmęczony fizycznie z takiej wyprawy. Najważniejsze, że częstą nagrodą za ten wysiłek jest złowienie wymarzonej troci. No, ostatnio może nie tak częstą; nieuchronnie nadeszły czasy, kiedy uczniowie zaczynają przerastać mistrza.
Mowa tu o młodszej części Klanu, czyli o moich synach. W tym sezonie dostaję od nich srogi wędkarski łomot. W zasadzie moja obecność nad rzeką podczas wspólnych wypraw sprowadza się do roli podbieraka i fotografa. No, ale jak mam coś złowić? Są ode mnie szybsi, sprawniejsi fizycznie, głodni sukcesu. Świetnie nauczyli się czytać wodę. Jeszcze całkiem niedawno potrafiłem idąc ostatni wydłubać jakąś rybę. Dzisiaj nie zostawiają dla mnie już prawie nic. No, proszę wyobrazić sobie taką sytuację: obławiam sobie spokojnie kolejny zakręt. Wejście jest takie sobie, ale wyjście wybitnie śmierdzi rybą. Z trzcin wynurza się starszy syn i grzecznie pyta co ja robię na początku zakrętu, jeżeli ryba stoi na jego końcu? Zanim zdążyłem odpowiedzieć, że zamierzam obłowić cały łuk bezceremonialnie pakuje się w najlepsze miejsce i w drugim rzucie zapina fajną siedemdziesiątkę. Albo innego dnia, a właściwie wieczora, kiedy wracamy już do auta młody proponuje „małe” zboczenie z kursu na jedną z najlepszych miejscówek. Dodatkowe trzy kilometry marszu dla piętnastu minut łowienia? Niechętnie się zgadzam świadom tego, że do samochodu dotrzemy już zupełnie po ciemku. Synek oczywiście znacznie mnie wyprzedza. O tyle, że załapuję się na końcówkę holu. Śliczna była ta samica. Dobrze, że przynajmniej zdjęcia zostają w rodzinie.
Sprzęt
Teraz może kilka słów o sprzęcie. Trudne łowisko przede wszystkim wymusza łowienie długim wędziskiem. Cała nasza trójka łowi kijami około trzymetrowymi, a i tak nieraz przydałoby się jeszcze kilkanaście centymetrów blanku. Przekonał się o tym nawet Waldek Ptak. Zawsze starał się mnie przekonać do krótszych wędzisk, aż do czasu, kiedy zabrałem go jeden z moich ulubionych fragmentów rzeki. Łowienie tutaj polegało na wchodzeniu w nieliczne luki między trzcinami. Kiedy Waldek omijał kolejną z nich zapytałem: „Dlaczego tutaj nie rzucasz?” „Wiesz, mam trochę za krótki kij, twoim to miejsce lepiej obłowisz.” No i nareszcie wyszło na moje.
Wędzisko na trudne trocie ma być długie i mocne. Za minimalny ciężar wyrzutu uważam przedział 10-30 gramów. Obecnie łowię najdłuższym 2,90 m Team Dragonem Z-series c.w. 18-42 g. Ostatnio miałem okazję przez chwilę okazję pomachać 3,05 m ProGUIDE X c.w. 10-30 g. Kijek wydawał mi się idealny na moją wodę. Może tak mi się spodobał, bo jest nowszym odpowiednikiem mojego starego dobrego Thrilla z serii Guide Select.
Co dołożyć do kija? Dołożyć kołowrotek Team Dragon. Używam obecnie dwóch modeli FD1035iZ i FD1035iX. Szczerze mówiąc powiedziałem, że o kołowrotku mogę napisać coś dobrego lub nie po sezonie użytkowania. Te kręciołki mam już prawie dwa lata i na razie nie zamierzam zamienić ich na nic innego. Najbardziej udana jak do tej pory konstrukcja Dragona. Zawsze czegoś się czepiam, a w tych kołowrotkach nie znalazłem ani jednego słabego punktu. Trochę się już nakręciły, a chodzą jak po wyjęciu z kartonu. Nigdy mnie nie zawiodły. Po prostu bajka. Z czystym sumieniem polecam.
Co nawinąć na szpulę? Tylko żyłkę. Na trudnym łowisku suche trzciny i patyki tną plecionkę jak ostry nóż. Jak żyłka to HM69. Dla mnie jak na razie Numer Jeden, chociaż mam sentyment do Dragon-V, a na ostatnich próbach w akcji świetnie sprawdziła się Momoi Premium. Średnica 0,30-0,28 mm. Można grubiej, cieniej już próbowałem. Nie da się. Może się da, ale szkoda przynęt i ryby życia, bo na trudnym łowisku hol i podebranie przypomina raczej siłowe przeciąganie liny. Tu nie ma miejsca na finezję. Najlepiej przekonajcie się sami.
Mariusz Sulima & Klan