W życiu każdego wędkarza przychodzi taki czas, kiedy wyjeżdża na wyprawę wędkarską trwającą kilka dni. Jako weekendowy wędkarz staram się wycisnąć z każdej takiej wyprawy maksymalnie wszystko, co możliwe.
Na każdej wyprawie zmieniam coś w swoim sposobie wędkowania, bo nie ma przecież nic lepszego niż poligon doświadczalny na wodzie trwający kilkadziesiąt godzin. Tylko w ten sposób możemy się przekonać, czy robimy coś dobrze, czy źle i czy sprzęt, którym się posługujemy jest wart pieniędzy, które na niego wydaliśmy. W tym roku powziąłem i realizuję plany na kilka dłuższych wyjazdów „w świat”, a z końcem wiosny wróciłem z pierwszego wyjazdu w tym roku - po raz trzeci w życiu odwiedziłem Holandię. Razem z kolegami na cel wzięliśmy owiane sławą holenderskie okonie, a dla urozmaicenia w planach mieliśmy potrenować sandaczowe pstryki. Był to również i dla nas trening przed kolejną edycją World Predator Classic.
Konieczność dopasowania sprzętu
Po dwóch poprzednich wyjazdach do Holandii wiedziałem już, że sprzęt używany na co dzień w Szkocji nie jest odpowiedni na holenderskie standardy. Sporo miałem brań, które dosłownie czuło się w łokciu, a mimo to nie udało się skutecznie zaciąć. Musiałem przekonać się na własnej skórze, że na troszkę większe ryby potrzebuję kijów, które sprostają wysoko postawionej holenderskiej poprzeczce. Po wgryzieniu się w temat mój wybór padł na jednoskładowe Zetki (Team Dragon Z-series). Postanowiłem zrobić kolejne podejście do krótkich blanków. Preferuję długość od 2,20 do 2,45 m, jeżeli chodzi o łowienie z łodzi, więc poligon doświadczalny poszerza się również o optymalną długość kija. Przesiadając się na taką długość (jedyne 183 cm) sporo ryzykowałem, jednak postawiłem wszystko na jedną kartę, a w zasadzie na dwie „karty”. Pierwsza, to kijek pod okonia z ciężarem wyrzutowym 7-25 g, druga - z dedykacją pod sandacza c.w. 14-35 g. Obydwa kije wyposażyłem w młynki Team Dragon Z.
Pierwsze wrażenie? Przyznam, że miałem mieszane uczucia. Strasznie krótki ten kijaszek, przez co na początku dziwnie mi się tym rzucało. Próbowałem na siłę załadować blank przy wyrzucie, kiedy tak naprawdę wystarczył krótki i szybki ruch nadgarstkiem. Po kilku minutach rzucałem niewiele bliżej niż moi koledzy na łodzi, którzy używali bardziej „standardowych” długości wędzisk. Ale - jak łatwo się domyślić - to nie odległość była kluczem do sukcesu, a prezentacja przynęty. Zapewne wszyscy znamy technikę opadu. Niby nic trudnego: opad, podbicie, opad, itd. Jednak, gdy wyobrazicie sobie przynętę opadającą na dno, po czym wzbijającą się ku górze i znów opadającą (i tak przez cały czas), wcale to nie musi być „złota” recepta na złowienie ryby. Wiele razy taki sposób nie przynosił mi zamierzonego skutku. Oczywiście, bywały i bywają dni, kiedy ryby świetnie reagowały na tego typu opad, ale uwierzcie mi – to nie jedyny sposób, aby je przechytrzyć.
Szczypta wyobraźni i sprzęt
Do trochę innej prezentacji potrzebujemy szczypty wyobraźni i odpowiedniego sprzętu, a najważniejszy w tej rozgrywce jest spinning. Bo to on jest przedłużeniem naszego ramienia; dzięki właściwie wybranemu blankowi i odpowiednio złożonej wędce możemy zebrać masę informacji o tym, co dzieje się pod wodą. Już w pierwszym rzucie możemy się dowiedzieć, czy dno jest miękkie, czy twarde. Czy na dnie znajdują się kamienie, a może jest podwodna roślinność i czy nieopatrznie nie rzucamy czasem w środek jakiejś ławicy z drobną rybą.
Kiedy zorientowałem się już w jakiej wodzie przyszło nam łowić w Holandii, wystarczyło dobrać przynętę i odpowiedni ciężar główki. Waga ta była zależna od wielu czynników, np. siły i kierunku wiatru, głębokości, wielkości przynęty, upodobań ryb danego dnia, itp. Ani miękka, ani twarda. Natomiast samo prowadzenie (prezentacja przynęty) polegało na delikatnych szarpnięciach, kiedy przynęta opadała bądź wzbijała się ku górze. Niby nic specjalnego, ale - jak to mówią - diabeł tkwi w szczegółach. Ten szczegół to wędka, którą mogłem szybko i energicznie podszarpywać gumę, ale robiłem to na tyle delikatnie, że ruchy te nie były zbyt długie. Czyli podczas podbicia czy opadu dodawałem dwa bądź trzy szarpnięcia, które były dodatkowym bodźcem. Niestety takie prowadzenie można zastosować, kiedy mamy bardzo dobry kontakt z przynętą. Chodzi o to, aby na ułamek sekundy wybić z rytmu przynętę. Nie mamy tworzyć kolejnego podbicia, po którym ryba musiałaby przyspieszyć, aby dopaść naszą gumę. Chodzi tylko o to, aby przynęta zadrżała, przy tym gubiąc swoją charakterystyczną kolebiącą (w przypadku przynęt typu shad) pracę. Dlatego tak ważne jest, aby wędka nie była zbyt miękka ani zbyt twarda. Do właśnie takiego prowadzenia świetnie sprawdziły mi się te kije. Czułem wyraźnie to, co dzieje się z przynętą.
Do tej pory jestem pełen podziwu dla wrażliwości tych spinningów z serii TD Z-series. Z dalekiego rzutu byłem w stanie określić, czy przynęta pracuje prawidłowo bądź coś zakłóca jej pracę. Oczywiście opisywany wyżej sposób prowadzenia przynęty można wykonywać wyłącznie w odpowiednio dobrych warunkach. Ale co, kiedy silny wiatr uniemożliwia nam odpowiednie napięcie linki? Wtedy lepiej skupić się na obserwacji plecionki, często to jedyny sposób umożliwiający wychwycenie momentu brania.
Króciak i łatwość operowania
Kolejnym plusem tak krótkiego kija jest łatwość w operowaniu nim na łodzi. W Holandii trafiliśmy na jeden bardzo (bardzo, bardzo!) wietrzny dzień. Właśnie wtedy gościliśmy na naszej łodzi jednego z najbardziej doświadczonych i najlepszych polskich wędkarzy jakiego znam; Tomka Krysiaka. Tego dnia było nas pięciu na łodzi. Nie było mowy, aby każdy rzucał tam, gdzie chce. Wszyscy musieliśmy rzucać razem z wiatrem. W takich warunkach krótki kij to coś pięknego! Kiedy inni musieli unosić ręce, aby przenieść przynętę nad głowami, po czym w bezpieczny sposób wykonać zamach, ja i Tomek (również użytkownik jednoskładów Dragona) zostawiliśmy sobie około 50-centymetrowe linki i szybkim energiczny ruchem posyłaliśmy przynętę razem z wiatrem. Bez żadnej obawy, że zrobimy sobie lub komuś krzywdę. W tym momencie muszę nadmienić, że to właśnie za radą Tomka zdecydowałem się właśnie na te, a nie inne kije. Decyzja w 100% trafiona! Jeszcze raz dzięki Tomku za wszystkie udzielone nam rady.
Warto wspomnieć, że tego dnia padł rekordowy okoń tej wyprawy, złowiony przez mojego przyjaciela Artura, długości 52 cm i aż 3,2 kg wagi! Wspaniała ryba i niesamowite pozytywne emocje!
Wędkarstwo ma to do siebie, że tworzy scenariusze, które zapadają nam głęboko w pamięci, a ta wyprawa na pewno była wyjątkowa pod wieloma względami.
Praca jednoskładu Z-series
Pozostało mi jeszcze opisać pracę kija. Producent podaje, że jest to akcja X-Fast i tak to właśnie wygląda w praktyce. Od rękojeści mamy cienki, ale solidny blank, który dopiero w części szczytowej zaczyna pracować pod przynętą. Dało mi to możliwość poprowadzenia przynęty na każdy znany mi sposób. Zdarzało się, że ryby brały z dalekiego rzutu, ale to nie sprawiało żadnego problemu w chwili zacięcia. Jedynym warunkiem było kontrolowanie napięcia plecionki. Blank pięknie ładuje się podczas wyrzutu, a jeszcze piękniej gnie się na rybie. Okoniowy kijek (c.w. 7-25 g) został nieźle przetestowany, kiedy na końcu zestawu zameldował się piękny szczupak ważący około 7 kg. Wtedy dokładnie mogłem się przyjrzeć, ile zapasu mocy posiadają te wędki. Ale to nie wszystko, co udało mi się wyholować dzięki tym szpadom. Tak się złożyło, że łowiąc w Holandii przez 6 dni, 4 razy wyrównywałem swój rekord w długości okonia (48 cm) i 6 razy go przebiłem łowiąc 3 okonie po 49 cm i 3 po 50 cm, z czego najcięższy ważył 2,9 kg. Tak więc z czystym sumieniem mogę napisać, że kije przeszły testy pozytywnie. Od czasu do czasu trenowaliśmy również sandacze, których brakuje nam w Szkocji. Niemniej kilka udało się trafić z głębokiej wody i wtedy właśnie sięgałem po cięższy zestaw (c.w. 14-35 g). Świetnie się sprawdzał do tego typu łowienia i na pewno będzie mi towarzyszył w tegorocznych zmaganiach z mętnookimi.
Na zakończenie wspomnę (nieskromnie), że ukoronowaniem naszej przygody w Holandii był występ (w drodze powrotnej do domu) w zawodach wędkarskich organizowanych w Anglii o nazwie Perchmania. W dwudniowych zmaganiach wzięło udział blisko 40 dwuosobowych ekip. Nam udało się zająć zaszczytne drugie miejsce, oczywiście przy wsparciu sprzętowym Dragona. Cieszę się, że polska marka, której używam od blisko 20 lat wciąż ma się dobrze i w żaden sposób nie odstaje od światowych producentów sprzętu wędkarskiego.
Tak więc, krótko podsumowując cieszę się, że zdecydowałem się na te kije. Jestem pewien, że w tym roku będą mi towarzyszyć na każdej okoniowej i sandaczowej wyprawie.
Michał Wittstock