Lubię to, co mi znane i pewne, ale od czasu do czasu warto zmienić otoczenie. Moja ostatnia dłuższa zasiadka oparła się o poznawanie nowego łowiska od zera. Decyzja zapadła, gdy wspomniałam o tej wodzie Panu Waldkowi, który w tym czasie odwiedził mnie na moim ulubionym i dotychczas najczęściej odwiedzanym łowisku.
Gdy wcześniej pierwszy raz zawitałam nad brzegiem tego jeziora, jeszcze bez wędki, już w mojej duszy coś się zakorzeniło. Prawie nic nie wiedziałam o jeziorze i jego mieszkańcach, lecz bardzo zapragnęłam to zmienić. Spacerkiem obeszłam północny, najdłuższy brzeg zbiornika i trochę się zasmuciłam, bo miejsc z brzegu jak na lekarstwo a w dodatku bardzo daleko od parkingu. Uciążliwe może być taszczenie sprzętu na stanowisko, ale ma to taki plus, że innym ten fakt mógłby szczególnie przeszkadzać (bardziej niż mi). Byłaby zatem szansa na znalezienie wolnego miejsca do łowienia.
Na południowy brzeg (jezioro ma podłużny kształt) nie udało mi się dostać, gdyż woda płynąca przegrodziła mi drogę. Musiałam wrócić, ale mimo wielu przeszkód odczułam jakieś dziwne wewnętrzne przyciąganie. Odezwał się zmysł czy może zadziałała podświadomość... Tego nie wiem, ale gdy tylko wróciłam do domu odpaliłam Internet; hmm, informacji jak na lekarstwo i to bardzo starych i niepotwierdzonych.
Sama się muszę przekonać!
Miałam lekkie obawy, że nie uda się wiele połowić. Jednak ciekawość wygrała. Ostatecznie nazajutrz czekałam na Pana Waldka na śródleśnym parkingu gotowa na nową przygodę. Ucieszyłam się, że przy wietrznym dniu zatoczka, którą wspólnie wybraliśmy była osłonięta od powiewów - pokryta skrzącą się, spokojną taflą wyglądała pięknie. Jezioro położone bowiem jest w głębokiej niecce, a wokół roztaczają się lasy.
Nie wiedząc czego mogę się spodziewać, wzięłam ze sobą zarówno ulubione i najczęściej używane przeze mnie haki jak i kilka innych rodzajów, które mogłyby się przydać. Paczuszka prawie nic nie waży, a i miejsca zajmuje minimalną ilość.
Mam swoje ulubione haki, które pozwalają na wyholowanie zarówno okazu ważącego kilka/kilkanaście kilogramów, ale i nie stawiają oporu przy zacinaniu niedużych rybek jak płotka; a niekiedy nawet niechciana ukleja. Hak ten mnie jeszcze nigdy nie zawiódł i z czystym sumieniem polecam go znajomym. Wędkujemy na nie zarówno prywatnie jak i na zawodach. Przyzwyczaiłam się do nich i uważam za niezawodne podczas wędkowania na ziarno, w tym najczęściej używaną przeze mnie kukurydzę. Hak ten ma szeroki łuk kolankowy, jest niezwykle wytrzymały, odporny na przeciążenia, bardzo ostry, a trzonek został wyposażony w system "line grip" oznaczający wyżłobienie w trzonku, który pozycjonuje linkę i uniemożliwia jej przemieszczanie się. Wspomaga on również wiązanie, które może niekiedy być uciążliwe na łowisku. Mowa tu o hakach Kuwase Gure, których w różnych rozmiarach nigdy nie może zabraknąć w przyborniku. Hak ten umożliwił mi niegdyś wyholowanie pięknego i walecznego karpia pełnołuskiego, wielu linów ratujących się ucieczką w trzciny i grubych jesiennych leszczy.
Podchody z rybami
Tym razem jednak moje ulubione haczyki nie poszły na pierwszy ogień. Dlaczego?
Kusząc ryby robakami używam trochę innych haczyków. Tym razem przygodę z klasycznym feederem zaczęłam z hakami Banno Sode, gdyż nie wiedząc, co się w wodzie chlupie postanowiłam sprawdzić to używając białych robaków. Wybierając miejsce wędkowania spodziewać się mogłam ryb takich jak leszcz, krąp, płoć i uwielbiany przeze mnie lin. Lina spodziewałam się głównie z uwagi na trzcinowiska okalające zbiornik, także całą zajętą przeze mnie zatokę. Głębiej nieco wyrastają grążele i grzybienie, których kwiaty w ciągu wędkarskiego dnia, gdy tylko promyki leniwie je muskały, leniwie się rozwijały ukazując cały swój urok. Linowy raj. Chyba już wiem, co mnie tu ciągnęło...
Liście tychże pięknych roślin rysowały regularny kształt ciągnący się wzdłuż trzcinowisk. Jak się okazało wyznaczały dość stromy spadek i tuż za nim rozpościerał się blat, na którym spodziewałam się brań ryb takich jak płocie i leszcze; może coś jeszcze?
Zarzuciłam więc najbardziej chyba uniwersalną przynętę jaką są białe robaki i szybko zacięłam pierwszą płotkę. Zabawa trwała aż do znudzenia. Zachciałam czegoś większego. Zmieniłam przypon na nieco grubszy i dowiązałam hak Futoji Umitanago rozmiar 12, który nadaje się do zaprezentowania ziarenka kukurydzy z kilkoma larwami muchy plujki. Na branie czekałam odrobinę dłużej, a na zestawie zaczęły się meldować pierwsze nieduże leszczyki. To był dobry znak.
Na koniec ostry ząbek
Ostatecznie dokonałam jeszcze jednej zmiany i na hak Chinu w rozmiarze 10 założyłam trzy czerwone robaki (rozmiaru) trójeczki. Pierwszego „czerwoniaka” starałam się nasuwać na żyłkę i wszystkie na koniec stopowałam kukurydzą. Po kilku minutach od rzutu miałam piękne branie. Serce zabiło mi mocniej, lecz zacięcie jednak okazało się nieskuteczne a w dodatku wyciągnęłam z wody żyłkę bez zestawu. Co się okazało, niestety moją zabawę zakończyły drapieżniki, które wpłynęły w zanęcone łowisko i skutecznie uprzykrzały mi zabawę odcinając co rusz przypon z hakiem. Chyba posmakowały im moje haki, bo po zarzucie, gdy drobnica rozpierzchała się na boki ucinały zestaw, innym razem po kilku minutach spoczywania robaków na dnie dobierały się do nich. Nie odpuściły nawet waftersowi, który ostatecznie na przyponie z plecionki podałam w nęcone pole...
Poczułam się przez Naturę pokonana, ale jeszcze nie zrezygnowałam. Łowisko ma bowiem potencjał i muszę je bliżej poznać. Może ze spinningiem...
Magdalena „Szpula” Szypulska
TEAM MegaBAITS