W tym artykule nie mam zamiaru powielać i powtarzać o przynętach miękkich tego, co już inni dawno temu napisali. Natomiast z chęcią podzielę się z Wami swoim doświadczeniem zdobytym podczas trzech różnych zawodów wędkarskich, w trzech różnych krajach.
Wszystko działo się w tym roku, a wspólna cechą tych przygód była ryba w paski, czyli okoń. Próbowałem go łowić w trzech krajach: Anglii, Szkocji, Irlandii.
Każdy z nas, kto łowi okonie wie, że jeżeli ta ryba żeruje wiele jej nie trzeba: wystarczy dopasować się z wielkością i ciężarem przynęty oraz głębokością, natomiast kształt i kolor mają drugorzędne znaczenie. Sprawa wygląda zupełnie inaczej, kiedy ryby te nie żerują. Ba! Kiedy totalnie są nieaktywne, a nasze wszelkie prezentacje nie skutkują. Tak właśnie wyglądał pierwszy dzień zawodów w Anglii, o nazwie Perchmania. Dwudniowe zawody, w których łowiło się w parach z łódki, na słynnej już wodzie Grafham Water. Do kompletu liczyło się sześć najdłuższych okoni. Pogoda pierwszego dnia akurat dopisała… plażowiczom: pełne słońce, prawie zero wiatru (na początku zawodów) i ryby, które w ogóle nie reagowały na przynęty. Przez pierwszą godzinę było widać, co się dzieje na wodzie – żadna łódka w zasięgu wzroku nie podebrała ryby podbierakiem (prócz nas). To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że ryby są nieaktywne. Taki stan rzeczy podczas zawodów wymusza na mnie określone działania, a mianowicie muszę ciągle coś zmieniać i kombinować. Wiem przecież, że nawet najmniejszy szczegół w zestawie może zrobić wielką różnicę w finalnym wyniku.
Ponieważ nasza znajomość łowiska wciąż była na poziomie niewystarczającym, po „przepracowaniu” pierwszego łowiska byliśmy zmuszeni poszukać ryb. Kiedy za pomocą echosondy w końcu wytypowaliśmy miejsce, w którym będziemy łowić, dobór przynęty dla mnie był już dużo łatwiejszy. Ponieważ z początku niewiele się działo a moje standardowe killery nieco zawiodły (mamy zaledwie jednego okonia dł. 45 cm), z pomocą przyszło doświadczenie nabywane latami. Nie jeden już raz w takich właśnie warunkach świetnie spisywał się ripper Phantail, prowadzony na lekkiej główce techniką przedłużonego opadu. Dla tych, którzy nie wiedzą o co chodzi, pozwolę sobie objaśnić ten trick. Po podbiciu przynęty i wybraniu luzu, powoli przesuwałem wędkę w kierunku odwrotnym do rzutu (naprężając jednocześnie plecionkę) w taki sposób, aby przynęta dłużej szybowała w wodzie. Chodziło o to, aby nie podbijać przynęty za wysoko, ponieważ miała trzymać się (w miarę możliwości) blisko dna a jednocześnie opadać, szybować. Nie mogła opadać zbyt gwałtownie i nie mogła uciekać za szybko z pola widzenia ryb – to wymagało dobrania odpowiedniego ciężaru główki do rozmiaru przynęty i głębokości prezentacji. Oczywiście nie ma na to jednej recepty. Jest bardzo dużo zmiennych, które wpływają na to, jak nasza przynęta będzie się zachowywać w wodzie. Choćby wielkość wabika, głębokość na jakiej łowimy, prędkość wiatru, nawet rodzaj używanej linki czy prędkość dryfu. W tym momencie zachęcam wszystkich do wgryzienia się w temat, którzy jeszcze nie mieli okazji do spróbowania tej techniki. Są dni, kiedy z odpowiednią przynętą ta technika jest naprawdę skuteczna.
I tak oto z pomocą Phantaila woda nam się otworzyła. Wreszcie mam brania i tylko kwestią czasu było złowienie całego kompletu w niespełna kilkadziesiąt minut. Do końca dnia notuję kilkanaście brań i ląduję kilka ryb mierzących ponad 40 cm. Wszystko na Phantaila – i jak tu go nie kochać?!
Pierwszego dnia spływamy z wody plasując się na pierwszej pozycji. Drugiego dnia mamy trochę mniej szczęścia, choć poprawiamy wynik o kilka centymetrów, ale walkę o pierwsze miejsce przegrywamy trzema centymetrami.
No, cóż. Zrobiliśmy co mogliśmy, a wygrali tego dnia lepsi od nas. Tak czy inaczej, pierwszego dnia pośród blisko czterdziestu łódek na wodzie, Phantail V-Lures nie miał sobie równych.
O kolejnej sytuacji, podczas indywidualnych zawodów klubowych Fishermann Angling Club w Szkocji, już niebawem opowiem w następnym artykule.
Michał Wittstock