Często robię tak, że łączę dzienne boleniowanie z nocnym sandaczowaniem. Tak było i tym razem. I chociaż boleniowe podchody były wyjątkowo krótkie i nieefektywne, to z nocnymi mętnookimi drapieżcami - mimo, iż z równie małą ilością poświęconego im czasu - było zupełnie odwrotnie. Brały i wcale nie były to „jazgarze”.
Listopad zbliżał się nieubłaganie, a ja od początku jesieni wciąż skupiałem się jedynie na boleniach. I chociaż te drugie cały czas współpracowały, to jednak w pewnym momencie zdecydowałem się na małą zmianę planu dnia, gdyż nie lubię zbyt długo "siedzieć" w jednym gatunku. Zatem pod koniec października wybrałem się na krótki, ale mieszany wypad, aby przede wszystkim sprawdzić, jak ma się sytuacja z sandaczami.
Dzień pierwszy
Łowienie zacząłem przed godz. 14. Ale był to bardziej boleniowy rekonesans, gdyż wybrałem prosty odcinek rzeki, na którym przy tak niskiej wodzie jeszcze nie łowiłem. Niestety okazał się niewypałem przy obecnym stanie wody, a dodatkowo wielkie stada kaczek, które za każdym razem uciekały na kolejną główkę, robiły wielki hałas. Odpuściłem więc bezzębnym drapieżnikom, zapiąłem na agrafce gumę i posprawdzałem, jak dokładnie jest ukształtowane dno w obławianych przeze mnie miejscach. I właściwie tak minęły dwie godziny, na „spacerze” brzegiem Odry. Wracając w stronę auta, zatrzymałem się na bankowych główkach i postanowiłem łowić, aż się ściemni. Na pierwszej ostrodze, po dłuższym obławianiu, zanotowałem przytrzymanie na prowadzonego przy brzegu woblera. Niestety, przy zacięciu odwiązał się fluorocarbon, który był połączony z plecionką węzłem zderzakowym., a ryba ucieka w środek klatki. Mam nadzieję, że szybko pozbyła się przynęty. Słońce zaczęło chować się za horyzontem, zaczęło się ściemniać, ale skradłem się do jeszcze jednej, wąskiej klatki. I w pierwszych rzutach zanotowałem odprowadzenie niemal pod same nogi, ale „boleniową część” skończyłem na przysłowiowe zero.
Zrobiła się noc, więc nadszedł czas, aby sprawdzić co z sandaczami. Włożyłem do kamizelki pudełko z innymi przynętami, poszedłem na wybraną miejscówkę i zacząłem obławianie. Miałem niespełna dwie godziny, ale minęło 10 minut, 20, 40… i nic. Noc była kapitalna - mgła, bezchmurne niebo, gwiazdy, księżyc w pełni... Poszedłem na drugą miejscówkę, z którą wiązałem spore nadzieje, gdyż wyjąłem stamtąd już niejedną przyzwoitą sztukę. Wykonałem kilka rzutów i poczułem w kieszeni telefoniczne wibracje. Okazało się, że zadzwonił znajomy, który usłyszał machanie kijem i... pomyślał, że to na pewno ja. Rozmowa była krótka i na sam jej koniec, gdy dowiedziałem się, gdzie dokładnie jest, powiedziałem: „jeszcze 20 minut i kończę, to pogadamy”.
Schowałem telefon do kieszeni, wykonałem pierwszy rzut i pojawiła się myśl: „jak fajnie by było, gdyby teraz przyłoiło coś fajnego, bo miałby kto zrobić szybkie foty, bez bawienia się z samowyzwalaczem…”. Zrobiłem drugi rzut i… POTĘŻNE trzepnięcie! Zaciąłem, siedzi! Kij się pięknie wygiął i od razu czułem, że to nie jest mała ryba. Branie nastąpiło w głównym odrzańskim nurcie i odjazdy chociaż krótkie, to były bardzo mocne. Gdy nocny drapieżca się nieco wyszalał, sięgnąłem po telefon i zadzwoniłem do kolegi, mówiąc mu, gdzie dokładnie jestem. Ryba stawiała się jeszcze przez jakiś czas, ale gdy ją podebrałem, kolega akurat doszedł we wskazane miejsce i w świetle latarki wspólnie spojrzeliśmy na pięknego sandacza. Niestety, cały wobler tkwił głęboko w paszczy. Kumpel zrobił mi szybkie zdjęcia, miara pokazała 82 cm i zabraliśmy się do „operacji”. Tylka kotwica tkwiła w skrzelach. Wypinanie zatem nie wchodziło w grę. Otworzyliśmy pokrywę skrzelową i za pomocą haka jigowego, rozwierając kółko łącznikowe, bardzo delikatnie odłączyliśmy kotwiczkę od woblera i tak wypuściliśmy zdobycz. Czy ryba przeżyła? Nie wiem, ale mam nadzieję, że tak i z „kolczykiem” jakoś sobie poradziła. Chętnie bym jeszcze porzucał, ale musiałem się już zwijać i wracać do domu.
Dzień drugi
Kilka dni później, gdy w kalendarzu był już listopad, pojawiłem się na wodzie o tej samej porze, z takim samym celem. Zanim się zrobiło ciemno, wykonałem kilka rzutów za boleniem, a po zmroku udałem się na sandacze. Późnojesienne słońce pięknie świeciło, co zachęciło drobnicę do podejścia pod samą powierzchnię i na trzech basenach woda się wręcz gotowała. Ale były to małe drapieżniki, więc dałem im spokój i zszedłem niżej, w dół rzeki, w celu złowienia „niewidocznego” bolenia. Obłowiłem pierwszą główkę kilkoma przynętami, ale bezskutecznie. Na sam koniec, zanim poszedłem na drugą ostrogę, zrobiłem ostatnią zmianę wabika, z myślą, że może przy dnie będzie jakiś siedział. Wykonałem serię rzutów penetrujących przydenne strefy łowiska i odnotowałem branie, ale... na płyciźnie, pod samymi nogami. Najpierw było to tępe przytrzymanie, a po kilku sekundach nastąpił szybki odjazd. Gdy ryba się uspokoiła, podciągnąłem ją do powierzchni i wynurzył się… szczupak. Ani bardzo mały, ani średni. Coś pomiędzy, taka siedemdziesiątka. Na szczęście zapiął się w taki sposób, że nie odpłynął z przynętą i po podebraniu, mogłem ją odczepić osobiście. Obłowiłem jeszcze szybko kilka główek i gdy się ściemniło, udałem się w miejsce, gdzie poprzednim razem chodziłem za sandaczem. Zapiąłem tego samego woblera, co poprzednim razem dał mi mętnooką osiemdziesiątkę i gdy skradłem się do pierwszej bankówki, zanotowałem niezbyt mocne pstryknięcie niedużego sandacza, czyli „jazgarza”. Ale w kolejnym miejscu, gdy wobler znalazł się w potencjalnym stanowisku sandaczy, poczułem już „prawidłowe” pstryknięcie. Od razu po zacięciu czułem, że to znowu będzie fajna ryba. Po ciekawej walce, gdy podciągnąłem sandacza pod nogi, zapaliłem latarkę i zobaczyłem, że tym razem cały wobler jest na wierzchu, co sprawiło, iż poczułem ulgę. Wyprowadziłem mętnookiego na płyciznę i tam go podebrałem. Rozmiarowo, do tego poprzedniego, był bliźniaczo podobny. Pomyślałem, że to może ten sam osobnik, ale nie znalazłem kotwiczki, a miarka pokazała 81 cm. Hmm, w sumie nie mogłem wykluczyć pomiarowego błędu, a kotwiczki mógł się pozbyć... Zrobiłem możliwie szybką sesję na samowyzwalaczu i oddałem sandacza rzece. Niestety, nie zostało mi już wiele czasu, więc jeszcze przez chwilę porzucałem i zakończyłem łowienie. W domu zrobiłem porównania zdjęć i nie miałem już żadnych wątpliwości: to nie jest ta sama ryba. Oj, warto było przypomnieć sobie o sandaczach i w trakcie dwóch krótkich wizyt nad wodą, przechytrzyć dwie osiemdziesiątki, które dały wiele frajdy na dragonowskim spinningu.
Przy nocnych sandaczach, które najczęściej łowię na pływające woblery, korzystam z kilku wędzisk, ale najczęściej są to dwa, dość znacząco różniące się od siebie spinningi. Pierwszym i najczęściej angażowanym jest ulubiona przeze mnie „zetka”, czyli kij Team Dragon Z-series (2.75 m, 4-18 g.), którym łowię tak bolenie, jak i sandacze. Jednak są sytuacje, w których muszę skorzystać z mocniejszego „patyka” i wówczas sięgam po kij z mocarnej serii ProGUIDE X (3.05 m, 10-30 g.). Biorę go do ręki, gdy chcę obłowić miejscówkę cięższymi przynętami lub w miejscu, gdzie warunki są ekstremalne i w grę wchodzi jedynie siłowy hol. Jest to kij, który łączy ze sobą nieprawdopodobną moc oraz rzadko spotykaną jakość „pośrednictwa” między końcem zestawu, a dłonią wędkarza. Cała seria tych wędzisk przekazuje brania z taką wyrazistością oraz siłą, jakiej mogą pozazdrościć o wiele droższe propozycje na rynku. A gdyby tego było mało, w tych wędziskach został zastosowany ciekawy uchwyt kołowrotka (Fuji PTS), dzięki czemu nasze palce mają stale bezpośredni kontakt z blankiem, co jeszcze bardziej potęguje „rześkość” odbierania tego, co dzieje się na końcu zestawu.
Natomiast kołowrotki, jakie podpinam pod te spinningi w trakcie łowienia mętnookich, to młynek Team Dragon Z oraz Team Dragon C, oba w rozmiarze 3000. Na ich szpulach mam nawinięte plecionki 0,14-0,16 mm (np. zieloną Ryujin lub czerwoną JigLine MX8 - obie firmy Momoi), jednak gdy temperatura powietrza osiąga ujemne wartości, wówczas korzystam ze szpuli zapasowej, na której mam nawiniętą żyłkę Millennium SANDACZ o średnicy 0,25 mm.
Jeśli chodzi o przypony, to albo stosuję „antyszczupakowe”, dragonowskie gotowce długie na 40 cm, o różnej wytrzymałości mniej więcej od 5 do 10 kg, albo (chociaż zdecydowanie rzadziej) wiążę minimum metrowej długości fluorocarbon SOFLEX od Momoi, który zakańczam niezawodną agrafką SPINN LOCK.
Mariusz Drogoś