Maj
Nie próbowałem wspólnie z Lesiem mierzyć się z zębaczami, gdyż uznałem, że na to jeszcze za wcześnie. W połowie maja zrobiliśmy sobie krótka przerwę od delikatnego spinningu i przerzuciliśmy się bliżej domu na Noteć w Barcinie, gdzie łowiąc na bata przygotowywaliśmy się na zawody z okazji Dnia Dziecka, na których jak zawsze jest świetna atmosfera i pełno młodych zapaleńców. Lesiu, jako najmłodszy z zawodników, na 2 tygodnie przed swoimi piątymi urodzinami rozpoczął swoją zawodniczą karierę plasując się w środku stawki na 8 miejscu.
Wraz z nastaniem czerwca, łowiąc w Barcinie wróciliśmy do dłubania okoni na bocznego troka z naszym ulubionym wędziskiem licząc po cichu na coś więcej, gdyż o tej porze rok wcześniej na tym samym zestawie zaciąłem ładnego - jak na tę wodę - sandacza nieco powyżej 1,5 kg. Walka z nim była niesamowitym przeżyciem zwłaszcza ze względu na silny nurt, który był w miejscu połowu. Kij giął się jak szalony - myślałem, że pęknie, ale on się nie dał! Ja mimo miękkich nóg nieustannie pompowałem, a hamulec kołowrotka ustawiony na granicy wytrzymałości żyłki ciężko pracował, abym nie stracił tej ryby. Zobaczyłem ją w końcu na powierzchni wymęczoną długim holem. Lesiu zostawił wtedy szczękę na betonowym nabrzeżu J Ja z kolei zastanawiałem się, jak „sandała” podebrać. W momencie mojego zawahania ryba bezwładnie okręciła się wokół własnej osi, żyłka napięła się na płetwie brzusznej ryby, a na odcinku poniżej powstał luz, który spowodował spięcie się jej z haczyka zaopatrzonego w mikroskopijny zadzior. Stałem tam jeszcze chwile z niedowierzaniem patrząc na nią. Z braku sił trzymała się na powierzchni, po czym nabrawszy oddechu powoli i spokojnie odpłynęła. To zdarzenie mimo utraty mętnookiego sprawiło, że nabrałem prawdziwego szacunku dla mocy i akcji tego kija, on przecież nie zawiódł tylko JA. Mając w pamięci tamte chwilę, pełni nadziei prawie codziennie po obiedzie przez 2-3 godziny próbowaliśmy swych sił, eksperymentowaliśmy też z różnymi spinningowymi „wynalazkami”, które nie sprawdzały się jednak na naszej wodzie tak dobrze jak trok, czy rewelacyjny, mały seledynowy Phantom, za którym uganiały się największe garbusy.
I tak niezauważalnie wręcz zaczęły się wakacje. Lesiu wybrał się z najpierw z dziadkami, a później wspólnie z mamą i tatą na wczasy nad morze, gdzie codziennie prześladował wszystkich wędkarzy wypytując ich o połowy. Powróciwszy z wczasów, zrelaksowani, wypoczęci i żądni wędkarskich przygód, poza złowieniem kilku linów na bata nie mieliśmy jednak jakichś większych wędkarskich romansów. Gdy przyszła ta poniekąd smutna chwila powrotu do pracy, my jeżeli tylko nadarzała się okazja wracaliśmy do sprawdzonego sposobu na spędzania czasu PPR czyli Praca, Plac zabaw (znajdujący się przy samej rzece) i gdy słońce zaczynało chować się za widnokrąg - Ryby. Wtedy też nastał ten piękny moment, w którym przestała obowiązywać zasada „ja rzucam - ty zwijasz”. Nawet Małgosia zrobiła wszystko, żeby wyrobić się szybciej z pracy i zobaczyć tryumf Młodego nad jego orężem. I tak nastały czasy, gdy syn i ojciec zaczęli stawać ramię w ramię i okupować okoliczne wody. Z nastaniem jesieni pokazałem paru zębatym, a Leszek kilku pasiastym rozbójnikom, gdzie jest ich miejsce. Zakończyliśmy wspólne łowy w październiku, gdy temperatura spadła do 10-13 C. Ja, wyposażony już w nowego Milenium HD Pike 2,9m 10-35g, kołowrotek Fishmaker II z nawiniętą plecionką, a mój syn zasłużenie zresztą objął w posiadanie mojego przyjaciela X-Fine-a. Zamykając ostatnie wędkarskie pudełko koiłem się złudną nadzieją, że może mi go jeszcze kiedyś pożyczy?
Krzysztof Zalewski