Wielu z nas zna ten temat z własnego doświadczenia: gdy sandacze przestają być aktywne i ignorują nasze przynęty prowadzone najróżniejszymi technikami. W takiej sytuacji moją alternatywą jest delikatny sprzęt i szukanie innych ulubionych ryb, czyli okoni.
Jest grudniowy, trochę zachmurzony, ale ciepły jak na tę porę roku dzień. Pakuję okoniowy sprzęt i wybieram się nad pobliską rzeczkę. Do łowienia okoni służy kołowrotek Team Dragon FD720iX z niezawodną żyłką Maxima Spin&Cast o grubości 0,14 mm. Dopełnieniem tego zestawu są twistery Jumper o długości 3,5 cm, w moim ulubionym kolorze Motor Oil, które biją na głowę paprochy w innych kolorach.
Idąc brzegiem rzeki, staram się wybrać najspokojniejsze i najgłębsze odcinki wody, w których ryby nie tracą cennej energii na walkę z nurtem. Po przejściu kilku metrów dochodzę do obiecującego łowiska, być może stanowiska tych ryb. Jest to ujście małej rzeki. Przemieszczam się nieco w górę uchodzącej rzeczki i tam obieram stanowisko. Na 3-gramową główkę zakładam paproszka i rzucam tuż poniżej ujścia, ale przynęta wciąż znajduje się w strefie mieszania wód. Przynętę prowadzę wolno z uwagi na niską temperaturę wody – odbiera rybom wigor demonstrowany jesienią. Ryby są niespieszne.
W pierwszym rzucie mam przytrzymanie i po zacięciu delikatny kijek prezentuje się w pięknym ugięciu pod ciężarem i dynamicznym oporem holowanego okonia. Kilka klasycznych „tupnięć” w wykonaniu okonia i ryba ląduje w mojej ręce. Nie chcę go męczyć, więc rezygnuję z mierzenia długości, szybko pstrykam pamiątkową fotkę i uwalniam rybę.
Miejsce wygląda obiecująco, ponieważ ryba uderzyła w pierwszym rzucie i więc postanawiam trochę tutaj zostać. Niestety, kolejne rzuty pozostają bez brania i ostatecznie zmieniam miejsce.
Następnym stanowiskiem jest mała zatoczka, którą odnalazłem kilkadziesiąt metrów za ujściem rzeczki. Tutaj woda jest wyraźnie płytsza i w związku z tą sytuacją zmieniam masę obciążenia na 2 gramy. Koloru nie zmieniam, przecież okazał się skuteczny. Przed wykonaniem pierwszego rzutu zauważam oczkujące ryby w zatoce, a do głowy przychodzi myśl, że będzie tutaj stało wiele okoni. Na pierwsze rzuty wybieram wejście do zatoki, przynętę prowadzę w dryfie tylko wybierając luz żyłki. Kilka pierwszych prezentacji paproszka nie przynosi oczekiwanych rezultatów. Kolejny rzut, tym razem w głąb zatoki i… jest przytrzymanie, natychmiast zacinam i czuję dość duży ciężar. Coś mi tutaj nie pasuje, bo ryba nie walczy w stylu okonia, lecz muruje zmuszając mnie do pompowania. Pierwsza myśl: to szczupak! I nie mylę się, po kilkudziesięciu sekundach na powierzchni ukazuje się ładny drapieżnik. Przez chwilę bałem się, że utnie żyłkę i odpłynie z przynętą, ale na szczęście hak utkwił w nożyczkach i żyłka pozostała poza zasięgiem ostrych zębisk. Jeszcze jeden odjazd i szczupak w końcu jest na brzegu. Szybka fotka, rezygnuję z pomiaru i uwalniam rybę, niech płynie w toń rzeki.
Zmieniam stanowisko, ponieważ szczupak zrobił tyle zamieszania podczas holu, że pewnie wszystkie ryby z okolicy wypłoszył.
Pozostało mi już mało czasu, bo za kilkanaście minut zacznie robić się ciemno, a chcę jeszcze coś dzisiaj złowić. Decyzja brzmi: wracam na pierwsze miejsce. Nie zmieniam obciążenia i staram się poprowadzić przynętę jak najwolniej. Mimo tego nic się nie dzieje na wędce, więc zakładam obciążenie 3-gramowe, dalej nic. A może zdecydować się na cięższy i szybki opad? Spróbuję, co mi szkodzi. Po chwili okazuje się, że to dobre rozwiązanie. Są brania, lecz nie mogę ich zaciąć. Myślę, że albo ryby są małe, albo nie mogą zdążyć za uciekającym paproszkiem. Nagle notuję mocne uderzenie i zacinam! Na wędce czuję walecznego okonia. Pozostaje mi uporać się z szybkim holem i zrobieniem pamiątkowego zdjęcia.
Kończę na dzisiaj to krótkie, ale pełne atrakcji spinningowanie. Sprzęt, jak zawsze, spisał się znakomicie.
Mateusz Tomaszewski