Tym razem wyprawę na pstrągi zaplanowałem na sobotę. Niedzielne wypady mściły się niedospaniem i ziewaniem w roboczy poniedziałek. Tego w pracy szef raczej nie toleruje, więc niedzielę zostawiłem sobie na ziewanie i relaks właśnie.
Zaczęło się ciężko. Budzik zadzwonił i trudno było się podnieść. Może to już była reakcja na mające spadać (a może już spadające) ciśnienie. Jakoś się podniosłem i po zjedzeniu małej kanapki jestem gotowy. Klamoty wędrują do plecaka (dobrze, że wszystkie mieszczą się do mojego Superlite'a) i w drogę.
Bez kawy ani rusz
Zajeżdżam jeszcze na stację benzynową po kawę. Expres szybko mi nalewa pełny kubek, wsiadam do samochodu i z wielką przyjemnością chcę wziąć pierwszy łyk. Niestety chyba niezbyt dokładnie domknąłem kubeczek z napojem, bo oblewam się zawartością. Dobrze, że ciuchy mam również przeciwdeszczowe, więc wielkiej biedy nie narobiłem. I dobrze, że nie jadę na oficjalne spotkanie w jeszcze oficjalniejszych ciuchach.
Zadowolenie + zmęczenie
Zacząłem w swoich wyprawach pstrągowych jeździć trochę po naszym kraju. Tym razem czekają mnie 2 godziny jazdy. Tyle samo powrót. Teraz wiadomo, co w połączeniu z całym dniem wędkowania może fizycznie męczyć. J Dojeżdżam nad wodę i pojawia się to samo, co zwykle - zadowolenie. Oddycham wtedy pełną piersią i czuję, że naprawdę żyję. Chłonę tą chwilę i naprawdę nie jest mi wtedy szkoda upływającego czasu. Przez chwilę nie jest nawet ważne, że ryby mogą brać jak szalone… No, może trochę przesadzam. Jakby brały niczym szalone, to leciałbym na złamanie karku.
Zabieram to, co potrzebuję (czyli wszystko): plecak, kamizelka z pudełkami i jeszcze tylko w kieszeń nowy wobler do sprawdzenia jego pracy w wodzie. Wabik jeszcze zapakowany w firmowe opakowanie. Rozpakuję go tuż przed wrzuceniem do wody, bo nie chce mi się teraz szukać dla niego miejsca w pudełkach. Do rzeki mam około 300 metrów, więc już po chwili zaczynam łowić. Woda jest niska i czysta. Całe szczęście, że słońce schowane jest za chmurami, chociaż nieśmiało przez nie przebija. Obławiam miejscówkę po miejscówce. Jak na razie bez efektów. Po obłowieniu ok. 200 metrów postanawiam sprawdzić pracę nowego wobka.
Miałem woblera
Sięgam do kieszeni i nie mogę namacać opakowania z woblerem. Czyżbym go jednak tam nie schował? Przeszukuję plecak, kamizelkę, wszystkie kieszenie i nie ma! Musiał mi w takim razie wypaść. Daleko nie przeszedłem, więc wracam tą samą drogą sprawdzić, znaleźć. Idąc powoli rozglądam się dokładnie, jednak zguby nie znajduję. Jeszcze raz wszystko przeszukuję wywijając niemalże podszewki i nic. Mój plan zakładał zupełnie coś innego. Pewnie nawet po cichu liczyłem, że stanie się najskuteczniejszą przynętą tego dnia. Tylko spokojnie, mówię do siebie. Przynętę zawsze możesz kupić a dzisiaj korzystaj z ryb [tak przy okazji, życzę znalazcy połamania kija ;) ]
Jest ciężko i są ryby
Ryby jak zwykle nie są skore do współpracy. Chłonę widoki i poznaję rzekę. Wystraszam też stadko dzików, które chyba chciały zażyć kąpieli błotnych. Z daleka słyszę niezadowolone chrumkanie. Sorry, czarny zwierzu, gdy przejdę to się wykąpiecie. Dzień z przygodami, niestety; już dawno nie zerwałem tylu przynęt. Czuję, że to nie tylko nowa woda; to po prostu taki niefartowny dzień. Zaczął się rozlaną kawą, zgubioną przynętą i teraz zbyt częstym rwaniem. O ile częstotliwość rwania rozumiem – takie życie, to tej zguby nie mogę sobie wybaczyć. Jakoś ciśnienie na ryby zaczęło mi stopniowo spadać. Może dać sobie spokój i wracać do domu?
Zostaję jednak i po kilku godzinach mam pierwszy kontakt z rybą, a za chwilę wyławiam szczupaczka. Spinam się, bo zwykle jak biorą szczupaki, to i pstrągi się trafiają. Wyławiam drugą miniaturkę zębacza i mam wyjście kropka, jednak ten nie powtarza. Trochę dalej, na prostce, fajna miejscówka. Podmyte drzewo, a tuż przed nim drugie zwalone w poprzek nurtu. Obławiam z obu stron i nic. W końcu przytrzymuję woblera przy podmytym drzewie. Myślę sobie, że tak często słyszę o tym wstawianiu woblera a tak rzadko coś mi się w takich chwilach uwiesza na wędce.
Ledwo mi ta myśl przemknęła, a mój HM-X Sensitive mocno wygiął się pod ciężarem uderzającej ryby. Na dwóch metrach linki czuje się rybę mocno. Chcę ją wyjąć, więc oddaję linkę, ale w pełni panuję nad jej chęcią okręcenia linki dookoła czegokolwiek. Ryba jest w dobrej kondycji i walczy dzielnie, ale w końcu się poddaje. Wyjmuję ją, fotka i bez buzi z powrotem do wody. Może się jeszcze spotkamy?
Opłacało się jednak wytrwać tyle czasu i odpowiednio poprowadzić woblera. Ryba zawsze wynagradza nawet „nieszczęśliwe” dni. Tym razem był to czterdziestak, ale sprawił mi wielką przyjemność. Zwłaszcza, że odwrócił złą passę. Po tylu wypadkach w końcu szczęście się uśmiechnęło i obdarzyło mnie rybą. Niestety nie było to odwrócenie passy. Był to jedynie uśmiech losu, delikatny pozytywny grymas… Więcej ryb nie widziałem. Tak jak się raptownie zaczęło, tak samo szybko się skończyło.
Filozoficzne zadowolenie
Ale i tak byłem i jestem zadowolony. W końcu niecodziennie może być święto wędkarza. Gdyby tak było, to nasze wędkarstwo szybko by się nam znudziło, a święta spowszedniały. Jak widać, warto cierpliwie czekać na ryby i szukać na nie sposobów. Wcześniej czy później wstrzelimy się w ten jeden, często krótki moment aktywności ryb. Każda z tych wypracowanych ryb powiększa nasze doświadczenie i jesteśmy coraz lepiej przygotowani. Dobrze jednak, że gdy naprawdę ryby nie chcą współpracować, to niczego nie zdziałamy. To natura, a ona książek nie czyta. Rządzi się swoimi odwiecznymi prawami.
Sławek Kurzyński
TEAM DRAGON