Rzeczkę mieliśmy obejrzeć w drodze
na duże jezioro, w którym to mieliśmy łowić przyzwoitych rozmiarów szczupaki. W pudełku miałem nową dostawę gumy Shogun 12,5 cm i 15 cm, więc rzeczki, czyli wody w których nie żyją metrówki, siłą rzeczy były na marginesie moich zainteresowań.
Kolega Hubert zachęcał mnie do przyjrzenia się (po drodze) dzikiej rzeczce, wijącej się przez lasy i łąki, czasem pola uprawne, na co przystałem. W takich strugach nierzadko kryją się ładne rybki, poza tym lubię myszkować w wodach pełnych pniaków, konarów i wykrotów. Łowienie tutaj to ciężka robota, słodkiego smaku nabiera, gdy coś targnie kijem, a wtedy to nawet nie straszne stają się tabuny komarów i ostrych jeżyn. Tego dnia było nieco inaczej: zamiast komarów i jeżyn były potężne dziury-niespodzianki ukryte w wysokiej trawie, bezlitośnie prażące słońce i porażające bezrybie. I bydlęce bąki wielkie jak wróble.
Z kolegą daliśmy sobie 3 godziny czasu na penetrację i zwiedzanie dzikich brzegów, bez względu na potencjalne wyniki łowienia czy kontuzje naszych dolnych kończyn. Czas mijał błyskawicznie, choć w znoju, kwadranse odmierzałem wymianą kolejnych przynęt, które bezowocnie przeszukiwały rzeczkę. Sprawdziłem moją ulubioną, dragonowską wahadłówkę Algę z matowym srebrem na powierzchni, waga 10 g. Na zawadach zostawiłem dwie ulubione szczupakowe lekkie Veltici Light, nie pomogły gumy Mutant ani Fatty. Wielkimi krokami nadchodziła katastrofa.
Przynętą sprawdzałem niemal każdy kawałek rzeczki, a najwięcej uwagi poświęcałem zagłębieniom nurtowym za pniami obciętych i połamanych drzew zsuniętych do nurtu, krótkim prostkom z nawisami traw, dziurom pod długimi pniami, zatopionymi i ułożonymi równolegle do nurtu. Wykonywałem rzuty w każdym możliwym kierunku, próbowałem nawet skuteczności rzutu 1 m od szczytówki, w wielkich dziurach pod brzegiem. Rzeczka żłobiła dno w głębokościach od 0,5 m do 2 m, więc było co robić, dobrych stanowisk nie brakowało. Cóż z tego, skoro rybsko nie brało...