Czekam z rosnącymi emocjami, co jeszcze przyniesie noc.
Noc przynosi tarło karpi, które z każdą godziną nasilają harce. Praktycznie nie dają spać. Walą tuż przy pomoście i na całej linii brzegu. Przez głowę przechodzi myśl, czy to nie zahamuje aktywności żerowej.
Zamiast sygnalizatora budzi mnie świt. A więc jednak będzie lipa z braniami. Ale wciąż cieszy mnie, że 15,5 kg łuskacz pływa sobie w worku i czeka na sesję zdjęciową.
Żar płynący z nieba
O 6:30 jest taka lampa, że zakładam krótkie spodenki. Czy w tym słońcu mogę jeszcze liczyć na jakiś konkret? Pi… pi… Prawie niemożliwe staje się jednak rzeczywistością. Powtarzam wyuczony scenariusz: szpula, kij, łódka, silnik i na wodę. Ryba chyba jeszcze większa, bo hamulec przygrywa częściej. Znowu walka z wodnymi zaroślami, znowu ryba idzie twardo przy dnie. I jeszcze to słońce bijące od wody. Oślepia! Ale może dzięki promieniom słonecznym w wodzie szybciej dojrzę przeciwnika. Ten w końcu robi nawrót, a ja w mętnej toni dostrzegam szeroki grzbiet. Golas, ale wydaje się większy od późnowieczornego łuskacza. Za czwartym razem wchodzi w podbierak. Z tym osobnikiem to mam już problem, aby wywlec go na matę. Na brzegu waga pokazuje 17,5 kg. Na rozkładzie mam dwa brania, dwie ryby wyjęte i obydwie powyżej 15 kg. Sam do siebie rzucam: ŁAŁ! Szybka wywózka zestawu, bo szczęściu trzeba dopomóc: przynęta musi być w wodzie.