Odrzańskie rapy są moją miłością - no, jedną z kilku. Ganiam za nimi od dobrych kilku lat i na początku swojej przygody z boleniami uważałem ten gatunek za „niespadający”. To przekonanie trwało dość długo, z początku moje „rapowanie” ograniczało się do kilku wypadów w roku i tak naprawdę, ryby te nie miały zbyt wielu okazji do wyprowadzenia mnie z tego błędnego myślenia. A jednak, wszystko jest do czasu i każda passa ma swój koniec, a na poniższych przykładach pokażę, że mimo skuszenia ryby do brania, końcowy rezultat pojedynku nie zawsze zależy od nas.
Żerujący na uklei, opaskowy boleń; w trzecim rzucie odczuwam potężny strzał w bardzo wolno prowadzonego woblera. Natychmiast odpowiadam zacięciem i… pusto. Jest to branie z serii „prąd w łokciu”, wabik ma tylko 7 cm i uzbrojony jest w dwie kotwice przygotowane do walki z boleniem, a mimo to ryby nie było na kiju nawet przez ułamek sekundy. W kolejnym rzucie, sytuacja się powtarza, jednak tym razem wobler tkwi głęboko w paszczy i wychodzę zwycięsko z tej konfrontacji. Jak to możliwe? Przecież przynętę prowadziłem tak samo, a branie było równie mocne.
Szczególnie podczas łowienia rap, warto przeciągnąć przynętę pod nogami, gdyż nierzadko się zdarza, że ryba odprowadza wabik pod szczytówkę spinningu. Ja nazywam to „ręcznym dociągnięciem” i dzięki temu trikowi złowiłem swojego największego bolenia. Jednak nie zawsze jest tak kolorowo i czasami taka akcja kończy się wygięciem kija i wystrzałem przynęty w powietrze – nie zacinam ryby.
Nie było luzu, a jednak spadł
Jestem nad wodą w innym dniu. Wykonuję możliwie daleki rzut pod drugi brzeg i, na samym środku Odry, boleń niemal wyrywa mi kij z ręki. Nie mam nawet z czego dociąć, gdyż spinning od razu mocno się wygina, a z kołowrotka ucieka plecionka. Ryba jest duża i gdy się wyszalała, podciągam ją do powierzchni, by… zobaczyć, jak spada z kotwiczki i odpływa. Nie powstał żaden luz, groty się nie wygięły, a zmęczony piękny boleń był spokojny. Teoretycznie, strata ryby nie powinna mieć miejsca. Do ciekawostek zaliczyłbym sytuacje, które zeszłej jesieni przydarzyły mi się dwukrotnie. Po - wydawać by się mogło - pewnym braniu, nie udaje mi się zaciąć „aspiusa”, a po wyjęciu przynęty z wody okazuje się, że przy uderzeniu przednia kotwiczka została „zawieszona” na żyłce. Faktem jest, że obie ryby udało mi się zdjąć w kolejnych rzutach, ale nie za każdym razem tak będzie.