Trocie przy -16 ºC
Zima. Dzień wolny od pracy. Na termometrze -16 ºC. Rzeka prawie cała skuta lodem od tygodnia. Kręcę się chwilę w kuchni. Może jednak pojechać? Obecna w domu młodsza część Klanu zdecydowanie odmawia. Dzwonię do kolegi. Trochę marudzi, jednak wyciągam go na wspólną wyprawę. Z trudem znajdujemy odcinek, gdzie można wrzucić przynętę do wody. Ledwo sięgam szczytówką trzymetrowego kija krawędzi przybrzeżnego lodu. Jestem zły, bo w domu leży kij dwadzieścia centymetrów dłuższy. Przydałby się. Kolega ma swój standard, czyli 2,70 m. Za każdym razem, gdy wyciąga przynętę z wody zahacza o krawędź lodu. Po dwudziestu minutach odpuszcza. Mówi do mnie nalewając herbaty z termosu: „Gdy złowisz dwie, to się wezmę do roboty.” A ja na to: "Proszę bardzo." Staję w nowym miejscu.
Pierwszy rzut i jest! Holuję spokojnie. Kolega wytrzeszcza oczy ze zdumienia. Piękny samiec troci. Dociągam go do krawędzi lodu i... co dalej? Kij jest za krótki i za miękki, żeby lądować rybę na lodzie wyślizgiem, czyniąc to jednym ruchem. Dosięgnąć nie ma czym. Chwila szarpania. Ryba odpina się. Szkoda. Rzucam jeszcze raz, żeby pokazać koledze miejsce, gdzie nastąpiło branie. Niewiarygodne, ale siada druga ryba! Jest dużo mniejsza. Znowu podejmuję próbę lądowania wyślizgiem i… jest, mam ją na lodzie. Samiczka liczy sześćdziesiąt centymetrów. Jakbym miał dłuższy i mocniejszy kij mógłby być komplet w dwóch rzutach.