Gdy byłem jeszcze dzieckiem uwielbiałem podróże (teraz zresztą nic się nie zmieniło), najbardziej lubiłem jeździć w rodzinne strony, do wsi z której pochodzili moi rodzice- Niemirów.
Wieś ta jest położona tuż pod samą granicą z Białorusią, w miejscu gdzie rzeka Bug odłącza się od linii granicznej i wędruje dalej w głąb naszego przedziwnego kraju. Mimo, że jest to niewielka wieś to z pewnością posiada ona tak bogatą historię, że niejedne miasto by się takiej historii nie powstydziło.
Pamiętam bardzo dobrze, jak uwielbiałem podróżować Pks-em z Białegostoku do Niemirowa z przesiadką w Siemiatyczach. Pamiętam szczegółowo każdą opowieść, którą słyszałem w drodze do wsi. Z wielkim sentymentem wspominam starą, kamienną drogę za Sutnem, którą budowali między innymi moi dziadkowie i po której jakże majestatycznie bujał się stary Autosan, który ku mojej uciesze coraz bardziej zbliżał się najpierw do "mokrego lasu", zaś później do chyba najbardziej wyczekiwanej przez mnie wieży granicznej usytuowanej daleko po stronie lewej. Zawsze wtedy na mojej twarzy pojawiał się uśmiech i nieopisana radość po minięciu znaku obwieszczającego teren zabudowany "Niemirów". Autobus jechał mijając plebanię, gdzie biegały swobodnie gęsi, następnie starą opuszczoną szkołę, zataczał pętle i zatrzymywał się na przystanku tuż przy głównym placu. Wesoło biegnąc w stronę domu babci i dziadka zwracałem uwagę na słupki ogrodzeniowe malowane zapewne wapnem na biało, ławeczki przed płotami domów i wbiegałem czym prędzej w furtkę, by przywitać się i pobiegać beztrosko po ulubionych kątach wypatrując zmian. Studnia ta sama, budynki gospodarcze te same, płot także taki sam i stodoła także więc mogłem spokojnie już usiąść i chłonąć rozmowy starszych i bardziej doświadczonych ludzi.
Zazwyczaj wtedy, koło popołudnia z nad Bugu wracał mój świętej pamięci dziadek, który był zapalonym wędkarzem. Zawsze widziałem go już z daleka, gdy wychodził z zza stodoły trzymając starą aczkolwiek solidną wędkę z założoną blaszką wahadłową "alga" "mors" bądź "gnom".
W drugiej ręce niósł najczęściej parę ładnych, wymiarowych szczupaczków przymocowanych elegancko do gałęzi zaplecionej w łezkę. Najbardziej niezwykłą wtedy porą był czas, gdy prowadzono przez wieś krowy z pastwisk. Wspólnie z bratem, bądź kuzynami wieszaliśmy się na płocie i obserwowaliśmy maszerujące bydło i ich właścicieli, którzy co chwilę wyłapywali swoje sztuki. Pamiętam ten niezwykły zapach unoszący się w powietrzu.
Wieczorem, cała rodzina schodziła się na kolację do kuchni letniej. Dziadek włączał stare radio by posłuchać Polskiego Radia "Programu 1", które już chyba zawsze będzie mi się kojarzyć z tą niezwykłą wsią. Wszyscy spokojnie zasiadali i konsumowali pyszne, przygotowane przez babcię jedzenie. Później pozostawała już tylko wieczorna modlitwa i taki mały człowieczek zasypiał po całym dniu przytulony do ścianki z pieca kaflowego.
Z samego rana byłem budzony przez ojca z którym wybierałem się na rybki.
Po raz kolejny byłem zdziwiony, że dziadka już nie ma w łóżku, ale za każdym razem wiedziałem oczywiście gdzie jest. Oczywiście był już nad wodą z wędką. Wyruszaliśmy najczęściej pod granicę. Dostawałem prostą wędkę ze spławikiem i siadałem w wielkim skupieniu przyglądając się majestatycznie bujającemu się w bużańskich falach spławikowi. Wtedy też często słyszałem opowieści mojego taty, który dorastał nad tą rzeką o dawnych czasach, dawnych rybach i przygodach. Słuchając tych opowieści i łącząc je z opowieściami moich obydwu dziadków, którzy byli wędkarzami z krwi i kości nabierałem wielkiego szacunku do tej rzeki. Obserwowałem jak płynie, od początku zdawałem sobie sprawę, że jest to najpiękniejsza rzeka jaką widziałem. Takiego respektu nie czułem do Wisły, do Odry ani do żadnej innej rzeki. Siedząc tak nad wodą i słuchając nadbużańskiej ciszy, którą co chwila przerywał albo śpiew ptaków, albo wyjścia spławiających się leszczy, podziwiałem dzikość, masywność i duszę Bugu. Wokół rozpościerała się jeszcze poranna mgła, obok przechodzili miejscowi leciwi już wędkarze kierując się w swoje miejsca na których łapią od wielu lat. Gdy chciałem się rozprostować i chwilkę odpocząć wyciągałem wędkę z wody i wbiegałem sobie na szczyt górek znajdujących się nad samym brzegiem. Wdrapywałem się tak na szczyt, stawałem i po prostu patrzyłem... patrzyłem i pochłaniałem widok gęstych nadbużańskich i jakże pięknych lasów. Sięgałem wzrokiem w kierunku granicy a następnie w drugą stronę próbując zlokalizować prom przy plaży.
Zdarzało się także, że na ryby chodziliśmy z drugim dziadkiem, także pod granicę. Dziadek dumnie maszerował z leciwymi już wędziskami i rosyjskimi kołowrotkami. Zawsze byłem pod wielkim wrażeniem jego wędkarskiej kolekcji sprzętu, bo w tamtych czasach nie było tak łatwo dostać dobre haczyki, dobre kołowrotki czy żyłki. Ten dziadek był całą duszą miłośnikiem spławików. Miał swoje jedyne miejsce tuż pod samą granicą, na której znał chyba każdy kamień na dnie i każdy patyk pod powierzchnią wody.
Gdy nadchodził jednak już czas powrotu do domu, zawsze ale to zawsze nie mogłem się już doczekać kolejnego wypadu na spławik z jednym dziadkiem i czekania na powrót ze spinningiem drugiego dziadka. Do końca życia zapamiętam jak dziadek spinningista odprowadzał nas do PKS-u a ja żegnając się z nim prosiłem, by na następny raz jak przyjadę zrobił mi prostą wędkę spinningową. Wtedy dziadek uśmiechał się serdecznie od ucha do ucha i obiecywał, że zrobi, zaś ja uradowany siadałem wygodnie w siedzeniu i z tęsknotą już spoglądałem po raz ostatni na Niemirowskie stare domy, drewniane płoty i piękny mały kościół, który po chwili znikał za szybą Autosana. Jeszcze tylko ostatnie zerknięcie na położoną w oddali wieżę strażniczą i wracałem do swojego normalnego świata, pozostawiając za sobą niezwykły świat.
Minęło od tamtych chwil, ładnych paręnaście lat. A ja zarażony przez obydwu dziadków i tatę wędkarstwem pokochałem jednak spinning. Nie będę tłumaczył dlaczego, ponieważ tego po prostu nie da się opisać tak zwięźle. Czas, który minął wiele pozmieniał. Zmieniłem się zarówno ja, jak i całe otoczenie. Cały ten czas, gdy nie miałem możliwości lub czasu by wybrać się do Niemirowa tęskniłem za nim... Te wszystkie lata przyniosły także niestety śmierć mojego świętej pamięci dziadka spinningisty, który pomimo, że miał już swoje lata to i tak pomimo chorób z chęcią chwytał spinning i maszerował spokojnie nad wody Bugu, w szczególności na lubiany przez niego "przerwaniec". Drugi zaś dziadek, żyje do dziś, jednak wiek i zdrowie już mu nie pozwala na wędkowanie.
Nadchodził czas, gdy w końcu po sporej przerwie miałem odwiedzić rodzinną wieś, lecz teraz już jako dorosły facet. Zapakowałem więc do samochodu taty wędki, lustrzankę i ruszyliśmy w drogę. Mijając Siemiatycze i kierując się w stronę pięknie położonego Mielnika, z niecierpliwością czekałem wypatrując koryta rzeki, które miało się pojawić za chwilę po prawej stronie od drogi.
Za zakrętem, bardzo blisko jezdni w końcu pojawił się w swojej całej okazałości Bug, otoczony z każdej strony daleko rozcierającym się lasem. Moja radość w tym momencie nie była do opisania. Po prostu uchyliłem okno w aucie by poczuć wyjątkowe powietrze, które nigdzie indziej na świecie nie pachnie tak dobrze jak tu...
Mijając Mielnik i podjeżdżając pod "czerwoną górę" przypomniałem sobie jej historię i tak jak zawsze w tym miejscu rozejrzałem się wyobrażając sobie setki ginących żołnierzy, których krew ponoć spłynęła aż do podnóża góry.
Tuż za wsią Sutno, znajdującą się parę kilometrów przed Niemirowem czeka mnie pierwsza niespodzianka. Mianowicie sama droga, która nie jest już jak kiedyś kamienna. Pędzący do przodu świat zawitał także i tu. Bardzo równa asfaltowa powierzchnia przykryła szczelnie budowaną ręcznie solidną drogę sprawiając, że trasę tę pokonuje się w parę minut. Jednak te parę minut nie jest już tak specyficznych jak kiedyś, niestety jadąc nie czuję już znajomych zakrętów, znajomych kolein, które w jakiś sposób także nadawały temu zakątkowi klimatu. Z daleka poznaję "mokry las". Bardzo się rozrósł, ale w sumie akurat tutaj nie ma co się dziwić, bo przecież podobnie jak i ja "trochę" urósł. Z daleka wypatruję wieży granicznej, która powinna wystawać ponad linię lasu daleko po lewej stronie...Lecz i tutaj się zawiodłem, gdy usłyszałem od ojca, że wieżę rozebrano... Bardzo szkoda... Wjeżdżamy do wsi, gdzie czekają mnie kolejne niespodzianki. Kościół praktycznie się nie zmienił, dalej jest uroczy i myślę, że to nie zmieni się już chyba nigdy. W miejscu starej szkoły, do której uczęszczali moi rodzice i w której ja jako dziecko grałem w ping- ponga na starym stole ze znajomymi teraz jest ładnie i bogato wyremontowane mieszkanie. Stary plac naprzeciwko kościoła także się zmienił i teraz został dobrze ogrodzony.
Spacerując po ulicach wsi, czuję, że to już nie to samo. To nie jest ten sam Niemirów co kiedyś... Widać także, że mieszka już tu praktycznie sama starszyzna, bo młodych jak na lekarstwo. Jedyne co się nie zmieniło to niezwykła cisza, bo już nawet krów nie sprowadza się w ten sam sposób co kiedyś z łąk. Zapada wieczór... Rozpakowałem z auta wędki i plecak z aparatem by z zamiarem porannej pobudki niczym ś.p dziadek wyruszyć na łowy. Z uśmiechem na twarzy położyłem się do łóżka.... Na szczęście piec nadal jest ten sam :)
Skoro świt wybrałem się nad wodę z ojcem i wędkami. Zabieram ulubiony kołowrotek Team Dragon 930 z nawiniętą plecionką hm 80.Tym razem wybraliśmy "przerwaniec", czyli stare koryto rzeki, które zostało odcięte praktycznie od nowego biegu rzeki i tylko na wiosenne wylewy łączy się z samym Bugiem. Rzucając obrotówkami, gumkami nie doświadczam brań, więc kładę wędkę i siadam na trawie tuż nad samym brzegiem wartko płynącego Bugu. Rzeka na szczęście nic się nie zmieniła. Dalej czuje do niej ogromny respekt, dalej zachwyca mnie swoją pięknością, nieskazitelnością i nieprzewidywalnością. Nie chce mi się nawet nic mówić, nie che mi się nigdzie ruszać tylko po prostu patrzeć... Po drugiej stronie brzegu słyszę piękny śpiew ptaków, które co chwila przerywa plusk na środku rzeki. To leszcze, które spławiają się i oznajmiają jednocześnie, że rzeka jednak nie umarła po wszystkich perypetiach z nią związanych.
Po chwili zamyślenia wstaje jednak i wędruję wzdłuż brzegu trafiając co chwila na idealne miejsca na spinning. Zaglądam do pudełka z przynętami i tym razem zakładam odziedziczoną po dziadku starą "algę". Zarzucam i prowadzę wzdłuż zieleni przy brzegu. Na wędce czuję solidne puknięcie, jednak ryba nie wiesza się na kotwicy. Przypominają mi się wszystkie opowieści zarówno dziadków jak i ojca. Do głowy przychodzi mi niepewność i strach nie przed samym Bugiem, lecz przed rybami jakie tu żyją przy dnie, w zatoczkach i na płyciznach. To tylko potęguję mój respekt. Ponownie kładę się na trawie i wspominam stare, piękne czasy i tak schodzi mi parę godzin, po których czas wracać do babci, gdzie czeka na mnie kiszka ziemniaczana prosto ze starego kaflowego pieca i mleko prosto od krowy...
Bartek "Beny" Radź