Pamiętam, kiedy jeszcze kilka lat temu przeglądałem prasę poświęconą wędkarstwu, a w niej fotoreportaże albo bardzo krótkie informacje poświęcone trollingowi morskiemu, nie przypuszczałem, że akurat mnie, jako bardzo aktywnego wędkarza taka forma wędkowania, może kiedykolwiek zainteresować i wciągnąć.
Podczas jednej z majowych wypraw belonowych na spinning wyholowałem swoja pierwszą srebrną troć złowioną z plaży. Jedynym miejscem, gdzie wcześniej regularnie starałem się je łowić był Mrzeżyńsko-Trzebiatowski odcinek dolnej Regi. Zaraz po tej wyprawie zacząłem coraz bardziej interesować się metodami plażowego spinningu i miejscami żerowania troci. Spędzałem mnóstwo czasu nad wodą i wkrótce zrozumiałem, że brodzenie w morzu wymaga niesamowitej konsekwencji i determinacji. Najbardziej intrygował mnie fakt, że kiedy już udało mi się znaleźć odpowiednie miejscówki, to trocie przez znaczną część dnia przebywały poza zasięgiem moich rzutów. Byłem świetnie przygotowany, a mimo tego nie łowiłem ich regularnie. Wielokrotnie zastanawiałem się, w jaki sposób zwiększyć częstotliwość brań i efektywność swojego wędkowania. Nie myślałem wówczas o możliwości trollingowania, a jedynie o spinningowaniu z łódki. W tamtym okresie trolling morski postrzegałem jako mało ciekawą i mało sportową formę wędkowania. Wielokrotnie mówiłem, że jest to nieetyczna forma wędkowania, przeznaczona wyłącznie dla bogatych i leniwych.