Już kilka dni cieszę się na ten wyjazd. W końcu znowu zamoczę swoje przynęty w nieznanej wodzie. Lubię takie odkrywanie. Przy okazji odpocznę trochę, bo w pracy natłok zajęć i pilność terminów. Ryby, ryby i dwa dni urlopu. Z nowym CXT w ręku, co już mnie cieszy.
Wyjazd rozpoczynam w czwartek po pracy. Obym tylko zdążył. Oby nie wyskoczyły niespodzianki rujnujące misterny plan. Spełniam ostatnie oczekiwania szefa i pędem do domu. Przebieram się, zbieram manatki i na pociąg. Bez wędziska, ponieważ kijaszek dostanę od Waldka. Pakowanie trwa w pośpiechu. Blisko mam dworzec, więc niezbędny bagaż jestem w stanie donieść. Oczywiście po optymalizacji ilości rzeczy, które są rzeczywiście potrzebne. Mimo to dźwigając toboły zastanawiam się, jakim wielbłądem będę za lat kilka takiego wysiłku. Może dwugrabnym? Bo to, że garb mi się zrobi to niemalże pewne. A może nie wystarczy garb, aby być wielbłądem??
Zdążam, jadę dwie godziny i przesiadam się do samochodu. Teraz już nie podróżuję sam. Waldek jest dobrym kompanem i rozmówcą, więc podróż upływa w dobrej atmosferze. Nawet w bardzo dobrej, bo i poczucie humoru podobne, a i trochę już siebie znamy. Dojeżdżamy na miejsce i... brama do ośrodka zamknięta.
Jest oczywiście szyld, czyli trafiliśmy dobrze - to nie błąd nawigacji. Dojazd do ośrodka od strony bramy awaryjnej wziął się zapewne stąd, że główne wejście urządzono po drugiej strony, od większej i chyba „główniejszej” ulicy a obiekt w Internecie widnieje pod adresem „bramy awaryjnej”. Cóż, samo życie. Póki co, my o tym jeszcze nie wiemy. Jest noc, my zmęczeni dniem w pracy i kilkusetkilometrową nocną podróżą. Szukamy jakiegoś dzwonka czy innej kołatki. Jakieś pojedyncze światła w domkach się świecą. Chwilę dumamy w samochodzie i zapada decyzja - trzeba wejść do środka, za ogrodzenie i kogoś poszukać.
Zostałem wybrany jako ochotnik. Przeskakuję przez ogrodzenie niczym komandos i powoli idę środkiem dróżki. Niby kręciłem się przy bramie, ale zawsze jakiś pies może kryć się za którymś rogiem budynku - takie ujadające coś na czterech łapach wykorzystujące ciemność i zaskoczenie, i to, że z pewnością wolniej biegam od rosłego lub małego zdeterminowanego psa. Z duszą na ramieniu idę w stronę domku z napisem Recepcja. Psa nie ma, a gdy już jestem przy recepcji dzwonię do Waldka:
- Podjedź samochodem od drugiej strony. Jest brama, i to otwarta.
Cóż, nawigacja poprowadziła nas pod zadany jej adres, ale tenże okazał się bramą awaryjną posesji. Bywa, ale nie ma to jak włamywać się, gdy obok brama jest otwarta... W końcu kładziemy się spać, bo od rana czeka nas łowienie w trudnym terenie i niełatwym łowisku. Jednak wcześniej sen, regenerujący i ożywczy.
Jest ranek, a my po nocy przespanej w stylu „pierwsza noc na obcym łóżku”. Niedospani, ciut zmęczeni. W drodze nad rzekę widzę kierunkowskaz "Wlewo1,5 km" wskazujący oczywiście w lewo. Ciekawe czy z drugiej strony drogi będzie napis "Wprawo 1,5 km"? To, co wkrótce wydarzało się nad wodą to temat na inną opowiastkę, więc przeskoczę od razu do głównego wątku. Dodam tylko, że rzeka okazała się piękną, dziką i zachęcającą do wielokrotnych powrotów na jej brzegi. Na pewno tam jeszcze wrócę, bo obdarzyła mnie wędkarsko i to dosyć szybko.
Ponieważ wyprawa była więcej niż jednodniowa, to powiem tylko, że następnej nocy też mało spałem – tylko ja, bo Waldek wyspał się za nas obu. Spałem na tyle mało, że chodząc nad rzeką często przysiadałem dając odpocząć sobie i oczom. W pewnym momencie wyszło słoneczko.
- Ależ pięknie i ciepło. Jakby się tu przydał leżaczek...