Mimo wszystko uparcie pracuję wędką. Wciąż nie mam kontaktu z rybą, ale warto się dowiedzieć, co u Waldka. Rozpinam kieszeń, wyjmuję komórkę i... Po mniej niż sekundzie widzę jak pięknie lusterkuje opadając w prześwietlonej słońcem wodzie mój przenośny router. Zachował się jak duża i dobrze wyklepana wahadłówka.
Nie zacytuję słów, które cisnęły się na usta, a może kilka z nich wyskoczyło w przypływie gwałtownych i silnych emocji. Stłumiłem wściekłość. Potem konsternacja; widzę router na dnie, ale woda zbyt głęboka na moje kaloszki. Na dodatek spadek dna jest na tyle duży, że wchodząc do wody zsuwałbym się z niego bez oporów, jak po piaszczystym stoku przykosy. Rzeka ma swoje prawa, takie spadki to nic nienormalnego. Próbuję przesuwać (ciężko już teraz stwierdzić, czy to jeszcze router) urządzenie po dnie w stronę brzegu. Niestety bardziej jest w górę niż horyzontalnie, więc nie wychodzi mi to. Próbuję jeszcze innych sztuczek i nic nie uzyskuję (oprócz kilku bąbelków powietrza wydobywających się ze środka "sprzętu"). W myślach kłębią się środki zapobiegawcze. Gdybym miał jakieś wodoodporne etui to nie stałbym tu teraz z poczuciem straty...
W końcu, rozglądając się dookoła siebie zauważam pustą butelkę PET. Pierwszy raz cieszę się, że znajduję nad wodą śmieć. Zwłaszcza, że po całej operacji zabieram go ze sobą, więc już nie szpeci pięknego otoczenia.
Obcinam denko z kilkoma centymetrami butelki i przy pomocy taśmy izolacyjnej przytwierdzam do znalezionego kija. Przy pomocy takiego czerpaka, za którymś tam razem udaje mi się wyjąć z wody mój "skarb". Wylewam wodę i teraz nie pozostaje nic innego jak suszenie i sprawdzenie sprawności. Suszę do dzisiaj i dalej nie działa... Przynajmniej nie został i nie zaśmiecił wody. Wiadomo, że odpowiednia ustawa mówi wyraźnie, co należy robić z odpadami elektrycznymi i elektronicznymi.
Opowiadam Waldkowi przez telefon całe zajście. Nie wierzę uszom – Waldek żałuje, że udało mi się wyciągnąć router, bo inaczej zdążyłby sfotografować finał wypadku. I dodaje: „Ale jak by ci się jeszcze coś udało utopić, to daj mi znać gdybyś chciał wchodzić do wody. Przybiegnę z aparatem...” J Cóż, natura fotografa dała znać o sobie. Nie mam zamiaru niczego topić. Teraz będę przezorny bardziej od sapera.
Po kilku godzinach spotykamy się na brzegu i stwierdzamy, że ryby jednak nie chcą współpracować i że porobimy jakieś zdjęcia. Może jakieś instruktażowe albo na innym, ciekawym tle. Waldek przygotowuje się, analizuje otoczenie. Ustawia aparat różnymi pokrętłami, a ja w tym czasie podchodzę do wody, aby zająć dobrą pozycję. Po drodze staję na omszałym konarze i... przez chwilę bujam w przestworzach ostatecznie ulegając przyciąganiu ziemskiemu.
Pada deszcz, pogoda roztapia resztki śniegu. Pod mchem śliski konar, więc moje zapewnienia o ostrożności były przesadzone. Wywijam orła i spadam - dobrze, że na dość miękką glebę. Właściwie śmieję się sam z siebie, bo co tu można zrobić innego. Zwłaszcza, że dobiega mnie głos Waldka:
- Sławku, dzięki. Mam to!
Kilkaset kilometrów od tego miejsca przesiadałem się z samochodu do pociągu, w drodze do domu. Zdążyłem tylko dlatego, że pociąg się spóźnił… I jak tu nie kochać weekendów wędkarskich?
Sławek Kurzyński
TEAM DRAGON