Wasze historie i testy

Weekend pod górkę

SPIS TREŚCI

Już kilka dni cieszę się na ten wyjazd. W końcu znowu zamoczę swoje przynęty w nieznanej wodzie. Lubię takie odkrywanie. Przy okazji odpocznę trochę, bo w pracy natłok zajęć i pilność terminów. Ryby, ryby i dwa dni urlopu. Z nowym CXT w ręku, co już mnie cieszy.

Wyjazd rozpoczynam w czwartek po pracy. Obym tylko zdążył. Oby nie wyskoczyły niespodzianki rujnujące misterny plan. Spełniam ostatnie oczekiwania szefa i pędem do domu. Przebieram się, zbieram manatki i na pociąg. Bez wędziska, ponieważ kijaszek dostanę od Waldka. Pakowanie trwa w pośpiechu. Blisko mam dworzec, więc niezbędny bagaż jestem w stanie donieść. Oczywiście po optymalizacji ilości rzeczy, które są rzeczywiście potrzebne. Mimo to dźwigając toboły zastanawiam się, jakim wielbłądem będę za lat kilka takiego wysiłku. Może dwugrabnym? Bo to, że garb mi się zrobi to niemalże pewne. A może nie wystarczy garb, aby być wielbłądem??

Zdążam, jadę dwie godziny i przesiadam się do samochodu. Teraz już nie podróżuję sam. Waldek jest dobrym kompanem i rozmówcą, więc podróż upływa w dobrej atmosferze. Nawet w bardzo dobrej, bo i poczucie humoru podobne, a i trochę już siebie znamy. Dojeżdżamy na miejsce i... brama do ośrodka zamknięta.

Jest oczywiście szyld, czyli trafiliśmy dobrze - to nie błąd nawigacji. Dojazd do ośrodka od strony bramy awaryjnej wziął się zapewne stąd, że główne wejście urządzono po drugiej strony, od większej i chyba „główniejszej” ulicy a obiekt w Internecie widnieje pod adresem „bramy awaryjnej”. Cóż, samo życie. Póki co, my o tym jeszcze nie wiemy. Jest noc, my zmęczeni dniem w pracy i kilkusetkilometrową nocną podróżą. Szukamy jakiegoś dzwonka czy innej kołatki. Jakieś pojedyncze światła w domkach się świecą. Chwilę dumamy w samochodzie i zapada decyzja - trzeba wejść do środka, za ogrodzenie i kogoś poszukać.

Zostałem wybrany jako ochotnik. Przeskakuję przez ogrodzenie niczym komandos i powoli idę środkiem dróżki. Niby kręciłem się przy bramie, ale zawsze jakiś pies może kryć się za którymś rogiem budynku - takie ujadające coś na czterech łapach wykorzystujące ciemność i zaskoczenie, i to, że z pewnością wolniej biegam od rosłego lub małego zdeterminowanego psa. Z duszą na ramieniu idę w stronę domku z napisem Recepcja. Psa nie ma, a gdy już jestem przy recepcji dzwonię do Waldka:
- Podjedź samochodem od drugiej strony. Jest brama, i to otwarta.

Cóż, nawigacja poprowadziła nas pod zadany jej adres, ale tenże okazał się bramą awaryjną posesji. Bywa, ale nie ma to jak włamywać się, gdy obok brama jest otwarta... W końcu kładziemy się spać, bo od rana czeka nas łowienie w trudnym terenie i niełatwym łowisku. Jednak wcześniej sen, regenerujący i ożywczy.

Jest ranek, a my po nocy przespanej w stylu „pierwsza noc na obcym łóżku”. Niedospani, ciut zmęczeni. W drodze nad rzekę widzę kierunkowskaz "Wlewo1,5 km" wskazujący oczywiście w lewo. Ciekawe czy z drugiej strony drogi będzie napis "Wprawo 1,5 km"? To, co wkrótce wydarzało się nad wodą to temat na inną opowiastkę, więc przeskoczę od razu do głównego wątku. Dodam tylko, że rzeka okazała się piękną, dziką i zachęcającą do wielokrotnych powrotów na jej brzegi. Na pewno tam jeszcze wrócę, bo obdarzyła mnie wędkarsko i to dosyć szybko.

Ponieważ wyprawa była więcej niż jednodniowa, to powiem tylko, że następnej nocy też mało spałem – tylko ja, bo Waldek wyspał się za nas obu. Spałem na tyle mało, że chodząc nad rzeką często przysiadałem dając odpocząć sobie i oczom. W pewnym momencie wyszło słoneczko.
- Ależ pięknie i ciepło. Jakby się tu przydał leżaczek...


 

Mimo wszystko uparcie pracuję wędką. Wciąż nie mam kontaktu z rybą, ale warto się dowiedzieć, co u Waldka. Rozpinam kieszeń, wyjmuję komórkę i... Po mniej niż sekundzie widzę jak pięknie lusterkuje opadając w prześwietlonej słońcem wodzie mój przenośny router. Zachował się jak duża i dobrze wyklepana wahadłówka.

Nie zacytuję słów, które cisnęły się na usta, a może kilka z nich wyskoczyło w przypływie gwałtownych i silnych emocji. Stłumiłem wściekłość. Potem konsternacja; widzę router na dnie, ale woda zbyt głęboka na moje kaloszki. Na dodatek spadek dna jest na tyle duży, że wchodząc do wody zsuwałbym się z niego bez oporów, jak po piaszczystym stoku przykosy. Rzeka ma swoje prawa, takie spadki to nic nienormalnego. Próbuję przesuwać (ciężko już teraz stwierdzić, czy to jeszcze router) urządzenie po dnie w stronę brzegu. Niestety bardziej jest w górę niż horyzontalnie, więc nie wychodzi mi to. Próbuję jeszcze innych sztuczek i nic nie uzyskuję (oprócz kilku bąbelków powietrza wydobywających się ze środka "sprzętu"). W myślach kłębią się środki zapobiegawcze. Gdybym miał jakieś wodoodporne etui to nie stałbym tu teraz z poczuciem straty...
W końcu, rozglądając się dookoła siebie zauważam pustą butelkę PET. Pierwszy raz cieszę się, że znajduję nad wodą śmieć. Zwłaszcza, że po całej operacji zabieram go ze sobą, więc już nie szpeci pięknego otoczenia.

Obcinam denko z kilkoma centymetrami butelki i przy pomocy taśmy izolacyjnej przytwierdzam do znalezionego kija. Przy pomocy takiego czerpaka, za którymś tam razem udaje mi się wyjąć z wody mój "skarb". Wylewam wodę i teraz nie pozostaje nic innego jak suszenie i sprawdzenie sprawności. Suszę do dzisiaj i dalej nie działa... Przynajmniej nie został i nie zaśmiecił wody. Wiadomo, że odpowiednia ustawa mówi wyraźnie, co należy robić z odpadami elektrycznymi i elektronicznymi.
Opowiadam Waldkowi przez telefon całe zajście. Nie wierzę uszom – Waldek żałuje, że udało mi się wyciągnąć router, bo inaczej zdążyłby sfotografować finał wypadku. I dodaje: „Ale jak by ci się jeszcze coś udało utopić, to daj mi znać gdybyś chciał wchodzić do wody. Przybiegnę z aparatem...” J Cóż, natura fotografa dała znać o sobie. Nie mam zamiaru niczego topić. Teraz będę przezorny bardziej od sapera.

Po kilku godzinach spotykamy się na brzegu i stwierdzamy, że ryby jednak nie chcą współpracować i że porobimy jakieś zdjęcia. Może jakieś instruktażowe albo na innym, ciekawym tle. Waldek przygotowuje się, analizuje otoczenie. Ustawia aparat różnymi pokrętłami, a ja w tym czasie podchodzę do wody, aby zająć dobrą pozycję. Po drodze staję na omszałym konarze i... przez chwilę bujam w przestworzach ostatecznie ulegając przyciąganiu ziemskiemu.

Pada deszcz, pogoda roztapia resztki śniegu. Pod mchem śliski konar, więc moje zapewnienia o ostrożności były przesadzone. Wywijam orła i spadam - dobrze, że na dość miękką glebę. Właściwie śmieję się sam z siebie, bo co tu można zrobić innego. Zwłaszcza, że dobiega mnie głos Waldka:
- Sławku, dzięki. Mam to!

Kilkaset kilometrów od tego miejsca przesiadałem się z samochodu do pociągu, w drodze do domu. Zdążyłem tylko dlatego, że pociąg się spóźnił… I jak tu nie kochać weekendów wędkarskich?

Sławek Kurzyński
 TEAM DRAGON