Szczęśliwym mężem i ojcem jestem od dawna, bo mam kochająca żonę i wspaniałe dzieciaki, ale 28 września 2015 roku miałem okazję oszaleć ze szczęścia.
Tego dnia obchodziłem swoje pięćdziesiąte urodziny i z wielkim zdziwieniem, a zarazem z wybuchem wielkiej radości po rozpakowaniu prezentu od żony i dzieci, znalazłem opłaconą rezerwację na wymarzoną wyprawę wędkarską nad rz. Ebro. Wyjazd zaplanowany był na kwiecień 2016 roku, a organizatorem byli: Albert Chojnacki i Bartek Dziurka z www.wyprawynaebro.eu. Jak wszystkim wiadomo, te wyprawy skierowane są przede wszystkim dla karpiarzy i sumiarzy, do których się nie zaliczam, ale wiadomo też, że w Ebro można spotkać rekordowe okazy sandaczy i okoni. I te dwa ostatnie gatunki, jako dla spinningisty, stały się moim celem wyprawy.
Zestaw końcowy i obsesja
Mając wizję wielkiej przygody z sandaczem, chciałem fachowo przygotować się do wyjazdu. Już od następnego dnia, po otrzymaniu tak wspaniałego prezentu, rozpocząłem przegląd Internetu w poszukiwaniu informacji i filmów relacjonujących wyprawy nad Ebro, z których mógłbym dowiedzieć się jakie przynęty muszę ze sobą zabrać. Im więcej obejrzałem, tym bardziej nie mogłem się doczekać wyjazdu, a to przecież zostało jeszcze pół roku. W związku z tym, że małżonka zafundowała mi wersję wyjazdu „all inclusive”, nie musiałem martwić się o sprzęt, poza zestawami końcowymi. I ten temat stał się moją obsesją: co zabrać ze sobą, jakie gumy, jakiego koloru, jakie duże, jakie do tego główki, a może koguty albo woblery? Pytań wiele, odpowiedzi nie było, ale do czasu. Jako, że moje doświadczenie w połowach sandacza było mizerne, postanowiłem zwrócić się o pomoc do kogoś, komu tajniki spinningu nie są obce, a wręcz uznać Go można za specjalistę w tym temacie. Nawiązałem mianowicie kontakt z Panem Waldemarem Ptakiem – redaktorem, fotografem i testerem wędkarskim, pracownikiem firmy Design Fishing Sp. z o.o. (właściciela marek Dragon i Mega Baits), a przede wszystkim wielkim pasjonatem wędkarstwa.
Na moją prośbę o pomoc w wyborze najlepszych Jego zdaniem przynęt, zadał kilka pytaniach dotyczących sprzętu zabieranego przez mnie i zaproponował mi odpowiednie wielkości i kolory gum Dragona V-Lures oraz odpowiednie do nich (i do łowiska) główki jigowe. Udało mi się przekonać Pana Waldemara, aby uznając mnie za „testera” zaproponowanych przynęt, nieodpłatnie przekazać mi po kilka sztuk z każdego rodzaju. Otrzymałem przesyłkę, a w niej gumy: Phantail 3,5” biało-czarne, Chucky 3,5” seledynowe, Reno Killer 3,5” i 4” w trzech kolorach odpowiednio seledynowe i perłowo-czerwone oraz pomarańczowo-żółte, Bandit 4” i 5” w dwóch kolorach odpowiednio pomarańczowo-żółte i perłowe z brokatem. Do tego specjalistyczne sandaczowe główki V-Point Speed i Speed HD o odpowiedniej masie i wielkości haków. Te największe do zastosowania przy próbach połowu suma.
Zaopatrzony w przynęty i pozostały ekwipunek mogłem wyczekiwać dnia, na który zaplanowany był wyjazd, „łykając” w międzyczasie wszystkie informacje na temat połowów na łowiskach Ebro.
Wreszcie wyjazd
Wreszcie przyszedł czas wyjazdu, choć przesunięty na maj, stał się faktem. Ruszamy z Poznania, w dniu 10 maja br. o godz. 22:00, a kierunek to baza wędkarska Caspe Fishing w miejscowości Caspe. Grupa, z którą miałem przyjemność wyruszyć w prawie 30-godzinną eskapadę liczyła 9 osób, w tym jeden „rodzynek” - koleżanka Monika, która zafundowała ten wyjazd sobie i mężowi z okazji rocznicy ślubu. Organizatorzy, a jednocześnie nasi kierowcy, Albert i Bartek, zagwarantowali komfort jazdy z licznymi postojami, dzięki czemu w wesołej atmosferze dotarliśmy na miejsce wczesnym rankiem 12 maja.
Na „żywo” jest lepiej
To, co zastałem na miejscu niczym nie odbiegało od tego, czego mogłem się spodziewać po lekturze wszelkich artykułów i filmów na temat Ebro. Jednak „na żywo” miejsce to zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Cała baza znajdowała się dosłownie kilkanaście metrów od rzeki, która swoimi rozmiarami dodatkowo wzmagała fascynację miejscem, do którego dotarliśmy.
Pierwszy sandacz
Nie czekając na innych, w przeciwieństwie do ogromnego ekwipunku karpiarzy, zabrałem „pod pachę” kij, kamizelkę i ruszyłem szukać miejsc zdatnych do wędkowania wzdłuż brzegu, nie oddalając się zbytnio od bazy. Trafiłem na skalny brzeg, o co nie trudno nad Ebro i rozpocząłem swoją przygodę z hiszpańskimi sandaczami. Po kilku rzutach pomarańczowo-żółtym Banditem 4” udało mi się wyholować pierwszego sandacza, mimo niewielkich rozmiarów zapowiadającego niezłą zabawę.
Niestety telefoniczne zaproszenie od kolegów na „odprawę” nie pozwolił mi na dalsze próby. Tego dnia nie wróciłem już w to miejsce, a gdzie indziej wznawiając wędkowanie nie miałem już pobić. Przede mną pozostawała wizja jeszcze lepszych brań, gdy wypłynę łodzią w rekomendowane miejscówki.
Utrudnienia pogodowe
Niestety, mimo że Ebro przywitała nas rano przyjaźnie, z godziny na godzinę wzmagał się wiatr, sięgając do 30 km/h, co przy towarzyszących mu falach nie pozwalało na bezpieczne wypłynięcie na otwartą wodę. Jakby tego było mało, to równie szybko podnosił się poziom wody i w efekcie po dwóch dniach do miejsc wcześniej dostępnych nie mogłem już dotrzeć. Jeszcze bardziej załamani byli koledzy karpiarze, ponieważ czekały na nich, jak również na mnie, eskapady łodziami w spokojniejsze i dostępniejsze miejsca.
Na domiar złego (dla karpiarzy) rozpoczęło się tarło karpia, więc klapa na całego. Moje próby również nie przynosiły efektów. Udało mi się dołowić jeszcze jednego sandacza o podobnych rozmiarach oraz dwa ładne okonie na ripper Phantail 3.5”, oczywiście nie tak okazałe jak można by się spodziewać na tutejsze warunki.
Po czterech dniach, kiedy wiatry ustały, a woda stała się spokojniejsza mogłem podjąć próby złowienia sandaczy z łodzi, które niestety nie przyniosły żadnych efektów, poza jednym przegranym przeze mnie braniem suma na pomarańczowo-żółtego Bandita 4”.
Niemożliwe stało się możliwe
Na tym można zakończyć opowieść, jeżeli chodzi o moje trofea z tej wyprawy i nie zdziwię się, jeżeli ktoś pomyśli, że to niemożliwe nad Ebro. A jednak. Nie potrafię sobie wytłumaczyć, dlaczego tak się stało, bo przecież seanse filmowe wyszukane w Internecie przed wyjazdem, ukazujące „Eldorado” dla spinningistów, sugerowały spodziewać się czegoś lepszego. Wydaje mi się i tutaj przyznaję, że powodem słabego wyniku mogło być moje małe doświadczenie, a może, tłumacząc swoje słabości, zbieg tych wszystkich czynników związanych z poziomem wody i tarłem karpia. A może, jak to mówili koledzy: „Łowić to trzeba umieć!”.
A jednak udana wyprawa
Niezależnie od kiepskich efektów mojego spinningowania, wyprawę muszę uznać za udaną, wręcz wspaniałą. Doborowe towarzystwo, organizacja oraz fantastyczne miejsce z przepięknymi widokami i miejscami do wędkowania, zarówno karpiowego i spinningowego pozwoliły zapomnieć mi o niepowodzeniu w zdobyciu życiowych okazów sandacza. Jeżeli miałbym okazję wyjechać tam ponownie, zrobiłbym to bez zastanowienia, ale jeżeli ma to być prezent od żony i dzieci, taki, jak na zeszłoroczne pięćdziesiąte urodziny, to następny chyba dopiero przy „setce”.
Andrzej Patelski
Czytaj więcej o: