Jedną z moich ulubionych spinningowych ryb były kleń, więc gdy nastawał letni upał, lubiłem chwycić lekki spinning i brodząc po pas w rzece, zarówno w ciurkach i dużych rzekach, szukać tej sportowej ryby.
Bardzo często to klenie podnosiły moje morale wówczas, gdy sandacze zapadały w popołudniowy sen. Do łowienia stosowałem głównie smużaki imitujące owady; w końcu lato to idealny czas na zabawy powierzchniowymi przynętami.
Któregoś letniego popołudnia nad wodą dołączył do mnie znajomy. Jednak w rękach - zamiast spinningu - trzymał muchówkę. Rozpoczął naukę muchowania, a ja nierzadko żartowałem z jego poczynań - tak, jak robili to inni wędkarze, widząc go z muchówką w Wiśle. Nie trwało to jednak długo, gdyż po opanowaniu techniki rzutów zaczął łowić więcej ode mnie – wtedy już nie było mi do śmiechu. Czym prędzej kupiłem muchówkę; skoro on się nauczył, to ja też dam radę! Po kilku lekcjach opanowałem rzuty na tyle przyzwoicie, że raczej swobodnie podawałem muchę delikatnie i dokładnie w upatrzone miejsce, a co za tym szło, zacząłem - a w zasadzie zaczęliśmy - osiągać wyniki nieporównywalnie lepsze od spinningistów. Z zadowoleniem planowaliśmy coraz to więcej wyjazdów z muchówkami, aż wreszcie przyszedł czas na upragnione pstrągi i lipienie. Mówiąc krótko: muszka nas pochłonęła.