Testerzy relacjonują

Start sezonu

SPIS TREŚCI

Tradycja zobowiązuje - w pierwszy marcowy weekend, wspólnie z kolegą Michałem, stawiamy się nad wodą, aby przy (prawie) wiosennej aurze móc przewietrzyć karpiowe klamoty. Oprócz całego tego majdanu przywozimy także nadzieję, że upragnione jedno, a może dwa brania znajdą finał z rybą na macie. Waga – nomen omen - nie jest ważna. Liczy się, aby rozpocząć sezon. I oby był lepszy od tych minionych. Wybór wody – tu także tradycja zobowiązuje – jest prosty, łowisko Gosławice. Zgodnie wybieramy stanowisko nr 1. To chyba dobry pomysł, bo po nocnym, niemałym przymrozku rejony przeciwległe (okolice wjazdu na łowisko) są lekko przymarznięte. Pierwszy dzień mija na rozkładaniu biwaku, wywózce zestawów, itp. stałych obowiązkach i niezbędnych czynnościach karpiarza.

Sprzęt zwarty i gotowy.

Póki co na wodzie cisza. Tylko od czasu do czasu drobne oczkowanie na wodzie wskazuje, że drobnica stała się aktywna. Żartujemy z Michałem, że jeśli w tej lodowato-ołowianej wodzie coś małego zimę przetrwało, to już z pewnością poradziły sobie opasłe karpie. Mierzę temperaturę wody, przy brzegu 4,5 st. Trochę mało, ale rzucam przekornie - co później okaże się prorocze – że po 2-3 ryby każdy z nas złowi. Michał mi nie wierzy. Wieczór szybko zapada, narasta chłód. O godz. 18:00 każdy z nas chowa się w swoim namiocie. Ja przysypiam. Budzę się ok. 22:00. Kilka łyków ciepłej herbatki i przekręcam się na drugi bok. Cisza na wodzie wróży porażkę. Zasypiam ponownie. Budzi mnie sygnalizator na skrajnie lewej wędce. Niemożliwe!? Po prostu niemożliwe. Śpiwór jak zwykle płata złośliwe figle i nie pozwala szybko się wyswobodzić - zamiast w sekundę, przy kijach jestem chyba po piętnastu. Podnoszę kij i mówię do Michała, który właśnie wyskakuje z namiotu: Siedzi, chłopie! Na wędce czuję niebywale silną rybę, niezwyczajnie jak na tak zimną wodę. Ciągnie w swoją stronę. Holowana do samego pomostu (mojego stanowiska) bezustannie trzyma się dna. Co to jest? Ile może mieć?! W świetle latarki nie wydaje się już tak duża, na ile wskazywałaby jej siła oporu na wędce. Do podbieraka wchodzi przy bodaj trzecim podejściu. W końcu dociera do mnie „właśnie rozpocząłem sezon!”. Michał gratuluje i pstryka pamiątkowe zdjęcie. Ryba waży „tylko” ok. 7 kg, ale to nie ma teraz żadnego znaczenia. Obaj jesteśmy zdumieni, skąd tyle energii w tak niedużej rybie i w dodatku w tak lodowatej wodzie. Zanim ponownie schowałem się w namiocie, mierzę temperatury: woda przy brzegu 4,8 st., a powietrza 3 st. C. Na zegarku 1:00. Taka magia małych liczb…


Czy wystrzeli z klipsa?

Kolejny sygnalizator odzywa się nad ranem. Wyskakuję z namiotu już nieco sprawniej – podnoszę kij i znowu czuję, że coś kopie. Rety, żeby tylko się wypiął. Takiego szczęścia nie mogę zmarnować. Walczy jeszcze bardziej agresywnie. Gdy jest od brzegu jakieś 80 m, na żyłce czuć każdy jej skok, szarpnięcie. Niesamowite wrażenie. W trakcie holu dostrzegam kątem oka, że Michał kręci kamerą. Zanim karp znalazł się w podbieraku, mija przynajmniej kilkanaście minut. I tu kolejna, miła niespodzianka, to śliczny karp pełnołuski. Szybkie ważenie, ryba ma 8 kg. Ale to także nie ma znaczenia. Bursztynowa piękność robi na nas wspaniałe wrażenie. Jest godz. 7, poranek zrobił się piękny.

Bursztyn, miedź czy jednak złoto?

Michał jest trochę zrezygnowany – u niego bezrybie. Mówię uśmięchnięty, że ja już swój sezon rozpocząłem, więc teraz jego kolej i niech będzie spokojny o wynik. Wewnętrznie czuję, że będzie dobrze. Chcąc pomóc szczęściu, jeden zestaw przestawia hen, hen, dobre 200, może nawet 250 m w prawo od stanowiska. Siedzimy przy namiotach i Michał kątem oka dostrzega lekkie przygięcie szczytówki. Skok do kija, przycięcie i… decyzja jednogłośna – płyniemy po nią. Ten karp to dopiero dał nam popalić i to mimo naszej przewagi liczebnej ;) W końcu, szczęśliwie podbieramy i spływamy do pomostu. Waga – ponad 10 kg. Składam gratulację – lepiej nie można zacząć sezonu.

Michał otwiera sezon dziesiątką.

Ponowna wywózka w tę samą dziurę. W końcu także szczęścia lubią chodzić parami. Mija kilka godzin i… to drugie „szczęście” zaczyna ciągnąć w swoją stronę. Walka przednia, hamulec pogrywa od czasu do czasu. No i ryba w podbieraku wydaje się większa. Na pomoście kładziemy ją na matę i stało się jasne, że jest znacznie większa od poprzedniej. Widać, że to samica nabrzmiała ikrą. Obchodzimy się z nią jak z jajkiem Faberge. Ma ponad 14 kg! Gratuluję Michałowi naprawdę nie lada wyczynu.


Dobra passa trwa.

Michał rzuca tekst: Przenosimy się na tamto stanowisko. Dwa razy nie trzeba było nikomu powtarzać. Rozbijamy się na nowej miejscówce.

Kiedy zagra, no kiedy?

Po godzinie lub dwóch Michał znowu ma branie, tym razem siada maluch ok. 5-6 kg. Później i ja mam branie (w kierunku do brzegu), ale akurat byłem na wodzie wywieźć inny zestaw, a nie ustaliliśmy z Michałem, czy tniemy brania na nieswoich wędkach. Zanim spłynąłem, ryba wyzwala się z opresji. Trudno. Może jakby wybrała inny kierunek udaloby się ją utrzymać na haku. Do wieczora cisza. Stwierdzamy, że zrobiliśmy trochę zamieszania z tą przeprowadzką, więc może w nocy będzie lepiej. Noc jednak mija bez brania. Budzimy się przed świtem. Może teraz, w końcu to taka magiczna pora.

Świt nad wodą – warto skosztować tej magii!

Niestety. Tego dnia już nie dane nam było doczekać się kolejnych brań. Ale nie narzekamy. Licząc wszystkie brania – mieliśmy ich w sumie 8, z czego 5 ryb udało się wyjąć. Sezon wspaniale rozpoczęty. Rozpoczynamy pakowanie i przed południem każdy rusza w swoją drogę, do domu. Do następnej zasiadki.

Paweł Szymański