Pstrąg potokowy, rzeczny rozbójnik, pogromca głowaczy, smakosz nieostrożnych owadów co moczą właśnie nogi… Król naszych rzek, cel wielogodzinnych eskapad, pośredni sprawca zachorowań na grypę, wielu kleszczy na ciele i niezliczonych żądleń komarów.
To ryba, dla której normalni, poukładani ludzie wyzwalają w sobie ekstremalne zachowanie z wędką w dłoni przemierzając zarośnięte brzegi rzek o wartkim nurcie; ludzie ci gnani swoistą ciemną siłą przemierzają nieraz setki kilometrów, aby w mrozie, upale, deszczu lub śniegu brnąć przez dzikie tereny z nadzieją choćby na targnięcie... To chore. Ja jestem chory, jestem jednym z NICH. Jestem nosicielem „kropkoidozy”. Nasz poczciwy “kropek” jest moim Nr 1 na wędkarskim celowniku, jemu poświęcam blisko połowę roku kalendarzowego. Dla niego rokrocznie melduję się o brzasku nad rzeką po sylwestrowej nocy.
Pogoda jak w kalejdoskopie
Skończył się grudzień i potokowce już dawno są po tarle, od kilku miesięcy nikt ich nie nachodził. Ślady wędkarskich butów na miejscówkach dawno się zatarły. Minął także styczeń, w którym „moje” potokowce całkiem dobrze żerowały. W lutym na chwilę zagościł mróz i wydawało się, że zima wraca i trzeba będzie inaczej łowić pstrągi. Ale jednak nie, zima i tym razem odpuściła i na tę chwilę można stosować „ciepło-styczniową” taktykę łowienia.