Tegoroczne rozpoczęcie sezonu szczupakowego mogę określić mianem falstartu szczupaków; zewsząd dochodziły głosy o miernej aktywności ryb. Jutro będzie lepiej, wmawiałem sam sobie spływając z łowiska i mając na rozkładzie ledwie kilka miarusów.
Mimo usilnych codziennych starań i potyczek pośród trzcinowisk nic, co miałoby jedynkę z przodu, nie zwiedziło wnętrza mego obszernego podbieraka. Miało być lepiej, a było w zasadzie coraz gorzej, wkrótce pojawiły się upały i to chyba był ostatni gwóźdź do trumny…
Wody moich ulubionych łowisk, rozległych płycizn porośniętych rzadką trzciną z wystającymi kępami wiklinowych krzaków, zamieniły się w zieloną, przegrzaną zupę, w której brak tlenu w połączeniu ze spadkiem przejrzystości do kilku centymetrów wprowadził zastępy drapieżców w jakąś formę letargu, apatii, gdyż ich aktywność spadała, spadała i spadła niemal do 0. Przestały reagować na zwykłe i standardowo prowadzone wabiki, czasem tylko jakiś otępiały podrostek zaciekawiony odprowadził przynętę pod burtę pontonu, jednak nie nawiązał kontaktu z przynętą.
Pojawił się cień szansy
Jedynie agresywny opad i dropshot jeszcze jakoś do nich przemawiały, więc postanowiłem pójść w ten „deseń”, dozbroić się i przejść na wąską specjalizację. Tak narodziła się potrzeba posiadania odpowiedniego spinningu, maksymalnie krótkiego, szybkiego w x-faście bądź faście, ugięciu najlepiej progresywnym. Wszelkie przesztywnione sandaczowe konstrukcje odpadły, moim celem były szczupaki i okonie, a długość spinningu miała oscylować poniżej dwóch metrów z prostych przyczyn: moja wygoda operowania wędką oraz skuteczność mojej wędki - im krótszy blank, tym lepszy start ma przynęta; łatwiej i lżej nią kierować zaledwie ruchem nadgarstka. Im lepiej zgra się te elementy wędki, tym praca przynęty staje się żywsza, agresywniejsza, a tego mi właśnie było trzeba.